– Janek był wspaniale wyszkolony technicznie. Wszyscy wspominają jego lewy prosty, ale bił się też znakomicie w półdystansie. Miał świetny refleks i pracę nóg. To była zawzięta bestia, nigdy nie odpuszczał – mówi „Rzeczpospolitej" Janusz Gortat, brązowy medalista olimpijski (1972 i 1976).
Podczas igrzysk w Monachium 33-letni Szczepański walczył z ogromnym czyrakiem na prawej pięści. Po interwencji chirurgicznej brał antybiotyki, ale dał radę. Znów był najlepszy, tak jak rok wcześniej w Madrycie, gdzie sięgnął po złoto mistrzostw Europy. Też w wadze lekkiej (60 kg).
Reprezentacyjne początki nie zapowiadały takich sukcesów. Debiut w mistrzostwach Europy (1961) był nieudany i wydawało się, że szybko nie wróci do pełnego bokserskich znakomitości zespołu Feliksa Stamma, tym bardziej że lekarze wykryli u niego arytmię serca i pięściarz warszawskiej Legii dostał zakaz uprawiania sportu.
To był trudny czas w jego życiu. Warto obejrzeć film Filipa Bajona „Powrót" z grającym samego siebie Szczepańskim, by to zrozumieć. Ale wrócił, arytmia zniknęła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. – Pamiętam jego sparingi – opowiada Gortat. – To były wojny na śmierć i życie. Janek nie znał się na żartach również wtedy, gdy graliśmy w piłkę nożną czy koszykówkę. Był przy tym nieobliczalny. Jak mu coś leżało na wątrobie, to wygarnął bez względu na okoliczności. Bywało, że przerywał trening i wychodził. Ale w ringu przyjemnie było na niego patrzeć. To był taki ringowy cwaniak z bokserskim oczkiem. A przy tym wielki technik i indywidualista, chciał robić wszystko po swojemu – wspomina Gortat.
Jerzy Rybicki, ostatni polski mistrz olimpijski (1976), pamięta pierwszy wspólny sparing. – Chwilami nie wiedziałem, gdzie jest. Nogi miał niesamowite, inteligencję ringową i refleks również. Podchodził pod rywala jak kot.