Fury udowodnił po raz kolejny, że jest wybitnym bokserem i choć dwa razy w tej walce leżał na deskach, to znów zdołał zaszokować sporą część bokserskiego świata. Wilder nie stracił swojego tytułu i pozostał niepokonany, ale jego zwycięski marsz pełen prawie samych nokautów został zatrzymany. To była naprawdę znakomita 12-rundowa walka, w której obaj panowie pokazali pełnię swoich możliwości.
Kibice boksu w królewskim wydaniu w Polsce wiedzieli, że niedziela drugiego grudnia zacznie się dla nich wyjątkowo wcześnie. Walka Wilder kontra Fury odbywała się w Los Angeles, a to oznaczało, że Brytyjczyk stanie przed szansą zostania mistrzem nad ranem polskiego czasu. Fury oczywiście nie był uznawany za faworyta tego pojedynku, ale raczej niewielu twierdziło, że "Gypsy King" nie ma na zwycięstwo żadnych szans. Z jednej strony jego rywalem był czempion, który już 39 razy posyłał swoich rywali na deski, ale z drugiej Fury w karierze wprawił już raz bokserski świat w osłupienie.
Dla Deontaya Wildera to starcie miało być już kolejną obroną pasa WBC, ale przede wszystkim kolejnym krokiem do udowodnienia niedowiarkom swoich możliwości. Amerykanin od 2015 roku posiadał pas, był niepokonany w 40 walkach, z których tylko jedną stoczył na pełnym dystansie, a mimo to w bokserskim rankingu wymieniany był zawsze jako numer dwa. Pozycja lidera należała do młodszego i bardziej utytułowanego Anthonego Joshuy. Jasne było, że nawet triumf z Furym nic tu nie zmieni, ale pokonanie byłego mistrza miało być dla Wildera kolejnym krokiem do jego wyczekiwanej walki z mistrzem IBF, WBA i WBO.
Dla Fury'ego to starcie miało inny wymiar. Brytyjczyk, gdy w 2015 roku pokonał młodszego z braci Kliczko, odbierając mu wszystkie tytuły stał się nową sensacją bokserskiego świata. "Gypsy King" miał przed sobą wielką karierę i wtedy... przestał walczyć na trzy lata. Depresja, narkotyki i wywiad na temat samobójstwa - to tylko niektóre problemy z jakimi zmagał się Fury. Mało kto stawiał na jego powrót do boksu, ale jednak Brytyjczyk znów wszystkich zaskoczył i po przerwie zdecydował się wrócić na ring. W 2018 roku wygrał już dwa pojedynki, chudnąc w międzyczasie około 40 kilogramów i wywalczył sobie prawo do starcia, które mogło dać mu powrót na tron królewskiej kategorii.
Tak w wielkim skrócie prezentowała się sytuacja przed niedzielnym pojedynkiem. Do tego doszło oczywiście mnóstwo wzajemnych prowokacji, seria szumnych zapowiedzi w wywiadach i cała reszta otoczki, która tak często towarzyszy bokserskim hitom. Wszystko to przestało jednak mieć znaczenie, gdy obaj panowie pojawili się na hali w LA. Najpierw na ring wszedł uśmiechnięty i tańczący Tyson Fury, który do wygrania miał jeden ze wspanialszych powrotów w ostatnich latach. Potem między linami pojawił się zamaskowany faworyt - mistrz który miał przed sobą tylko jedno nokautujące zadanie.