Ustanowienie wyśrubowanego rekordu w sporcie zmusza do zajrzenia za kulisy sukcesu. A tu czasem okazuje się, że za świetnym wynikiem stoją nie tylko wielkie pieniądze, ale i doping. W przypadku gigantycznych inwestycji samorządowych dopingiem od lat są fundusze unijne. Widać to jak na dłoni po analizie wydatków w połączeniu z dotacjami, jakie w tym samym czasie trafiły do Polski. Te dwie wartości są ze sobą wyraźnie sprzężone – inwestycyjny szczyt przypada na lata, w których do wykorzystania było najwięcej pieniędzy. Teraz jest podobnie – po bardzo wolnym starcie obecnej unijnej perspektywy tamy wreszcie puściły i dofinansowanie płynie szeroką rzeką. Trzeba jednak pamiętać, że za kilka lat to źródło w znacznej mierze wyschnie.

Na razie płynie głównie na budowę dróg. Tylko czy wydawane tak gwałtownie pieniądze uda się zainwestować mądrze? Może, tak jak dla premiera Morawieckiego bożkiem nie są wskaźniki gospodarcze z PKB na czele, tak wielkość inwestycji nie powinna być bożkiem, przed którym pokłony biją samorządowcy? W trakcie krótkiego urlopu na południu kraju więcej niż raz zastanawiałem się, jaki sens z punktu widzenia kierowcy (a tym bardziej – jak w moim przypadku – rowerzysty) ma planowanie inwestycji kończącej się na granicy wsi czy gminy? Jaki sens ma odnowienie kilkuset metrów drogi, na kolejnym odcinku dziurawej jak szwajcarski ser? A później znowu kawałek nowiutkiego asfaltu, i znowu koszmarne wertepy...

Lokalne inwestycje – przynajmniej te infrastrukturalne – przynosiłyby zdecydowanie lepsze efekty, gdyby były planowane wspólnie z sąsiadami. Polscy samorządowcy do współpracy się jednak nie palą, i niewiele wskazuje, by miało się to zmienić. Poza tym, jeśli drogi byłyby dobre w całej okolicy, jak wójt czy burmistrz miałby udowodnić swoim wyborcom, ile dobrego zrobił właśnie dla nich?