PiS buduje swą narrację na niechęci do zamożnych, a już do zagranicznego kapitału w szczególności. To oni wrzucą najwięcej do wspólnego kotła. Najpierw instytucje finansowe zostały obciążone podatkiem bankowym, potem pojawiły się kolejne pomysły, jak podatek solidarnościowy, który ma z najwięcej zarabiających ściągnąć rocznie ponad miliard złotych, podatek od galerii i biur czy podwyżka daniny od wynajmu mieszkań (te dwie ostatnie weszły już w życie).

Podatkowa polityka PiS może się wydawać niespójna. Pojawił się bowiem równolegle projekt podniesienia opłaty paliwowej, zrezygnowano też z zapowiadanej obniżki VAT. A te działania uderzą we wszystkich, także biednych. Sprzeczność? Niekoniecznie. Do VAT na poziomie 23 proc. przez tyle lat zdołaliśmy się przyzwyczaić i nikogo to już nie rusza, zaś plany związane z opłatą paliwową Polacy potraktują tylko jako wyjątek potwierdzający regułę lub drobne przeoczenie nadgorliwych strategów PiS.

Zaskakiwać może, że rząd podnosi podatki w czasie, gdy zbliżają się wybory samorządowe (przed wyborami takich rzeczy się nie robi), a jednocześnie gospodarka pędzi. Pokazują to bardzo dobre czerwcowe wyniki produkcji przemysłowej i rewelacyjne budowlano-montażowej. Sytuacja budżetu jest więc bardzo dobra – po pięciu miesiącach mamy 10 mld zł nadwyżki. Po co więc nowe podatki?

Możliwe wytłumaczenia tej dziwnej sytuacji są dwa. Pierwsze: rząd nie potrzebuje aż tak bardzo pieniędzy, ale przed wyborami dobrze jest skubnąć bogatych, zwłaszcza w zbożnym celu, i zyskać poklask swojego elektoratu. Drugie: PiS przewiduje pogorszenie koniunktury i związane z tym zmniejszenie wpływów do budżetu. Może więc premier Morawiecki jak mrówka z bajki La Fontaine'a zaczyna zbierać zapasy na zimę i modli się, by nie była zbyt mroźna?

Tylko dlaczego ofiarą takiej chwalebnej zapobiegliwości mają być bogaci? To proste. Bo do ich kieszeni długie ramię rządu zawsze sięga najłatwiej i najwięcej może z nich wyciągnąć.