W Polsce wyzwania stojące przed takimi firmami sprowadza się głównie do pieniędzy. Pytanie, czy państwowe fundusze powinny inwestować w rozwój start-upów, z których większość i tak zniknie góra za kilka lat. Te z szansami na sukces znacznie szybciej przejmą inwestorzy bądź przynajmniej kupią pakiet akcji. Zanim machina urzędnicza zostanie wprawiona w ruch, oni dawno zapomną, jakiej pomocy potrzebowali.

Miałem kilka razy okazję przebywać w inkubatorach start-upowych w różnych krajach. Wszędzie wyglądają podobnie – młodym przedsiębiorcom wystarczą w zasadzie tylko biurka i krzesła, podstawą jest doskonałe łącze internetowe. Na bieżąco wymieniają się doświadczeniami, doradzają. Firmy ewoluują, zazwyczaj i pierwotny pomysł był rewolucyjny tylko w oczach założyciela firmy, a w zderzeniu z rzeczywistością wypada blado. Zazwyczaj osoby mocne w jednej dziedzinie są kiepskie w innych, dlatego w takich miejscach mogą na bieżąco korzystać z tych doświadczeń i już popełnionych przez innych błędów.

Takie miejsca już są i w Polsce i zazwyczaj stoi za nimi kapitał prywatny, z naciskiem na globalne koncerny technologiczne, które na całym świecie wspierają tego typu inkubatory. Licząc na to, że nawet jeśli wypali jeden pomysł na 50, to i tak będzie można na nim porządnie zarobić, a przy okazji buduje się wizerunek firmy przyjaznej młodym i ambitnym.

Państwo niech lepiej skupi się na uczelniach, które ciągle kształcą licznych studentów w oderwaniu od rynkowych realiów, a później wszyscy się dziwią, że wśród młodych panuje tak wysokie bezrobocie. Niech tam powstają miejsca wsparcia nowych pomysłów z udziałem zewnętrznych doradców, trenerów. Może to pomoże strząsnąć nieco kurzu z profesorskich głów, które otworzą się mocniej na nowe pomysły.