Wbrew temu, co widać na zamieszczonym powyżej tego komentarza zdjęciu, mocno ostatnio zarosłem, więc odwiedzę w ten weekend mój ulubiony zakład fryzjerski na przedmieściu. Strzygą tam włosy bardzo dobrze, ale w przeciwieństwie do sieciówek, nie strzygą zawartości portfela. Przynajmniej tak było do tej pory – od kilku lat cena tu się nie zmieniała. Ciekawe, czy teraz się zmieni, skoro wokół w firmach szaleją podwyżki wynagrodzeń (7,7 proc., licząc rok do roku), a i rząd przed wyborami dorzuca do pieca, forsując aż 8,9-proc. zwyżkę płacy minimalnej.

Właśnie ta ostatnia mocno oddziałuje na koszty prostych usług. Coraz grubsze portfele klientów stwarzają przestrzeń do podwyżek. Osobiście jeszcze tego nie odczułem, ale według GUS usługi fryzjerskie podrożały przez ostatni rok o nieco ponad 5 proc. Podobnie lekarskie, choć to pewnie skutek załamania w izbach przyjęć państwowych szpitali i odpływu bojących się o własne życie pacjentów do prywatnych przychodni, które z kolei muszą więcej zapłacić lekarzom, by nie wyjechali na Zachód. Najmocniej jednak, jeśli nie liczyć administracyjnych cen wywozu śmieci, podrożały zagraniczne wyjazdy turystyczne (o 7,7 proc.). To miara zarówno ambicji, jak i głębokości naszych portfeli. Gdy chętnych na wyjazd do Turcji czy Egiptu jest tak wielu, że przestają istnieć oferty last minute, najprostszą metodą równoważenia rosnącego popytu z ograniczoną podażą jest podwyżka. A turysta płaci. I raczej nie płacze.

Z powodu coraz wyższych płac ceny ogółu usług rosną już o połowę szybciej niż ceny towarów konsumpcyjnych. I w przeciwieństwie do nich raczej już nigdy nie spadną, przynajmniej stawki usług mocno opartych na pracy ludzkiej. Bijąca rekordy cenowe pietruszka przecież potanieje, gdy przyjdzie urodzaj. W przypadku urządzeń technicznych w razie dekoniunktury można zaś zejść z marży i obniżyć cenę pralki.

Łatwiej to zrobić, niż w sektorze usługowym wymusić na pracownikach cięcie wynagrodzenia. Ci się zwykle obawiają, że stawki nie wrócą do poprzedniego poziomu, gdy nadejdą lepsze czasy (ekonomiści nazywają to sztywnością wynagrodzeń). Dlatego, gdy klienci zaczną z oszczędności rzadziej bywać u fryzjera czy odkładać na później malowanie mieszkania, zamiast obniżać płace, firmy po prostu zwolnią część załogi, by dostosować koszty do mniejszych przychodów.

Co innego z usługami opartymi na technologii, jak np. bezprzewodowy dostęp do internetu czy połączenia telefoniczne. Te z reguły tanieją – i to zarówno w czasie koniunktury, jak i gospodarczego hamowania – tyle że w sposób mało zauważalny dla konsumenta. Rywalizujące ze sobą telekomy dają w tej samej cenie większe pakiety internetowe i większe limity połączeń. Statystyk widzi tu drastyczną obniżkę cen usług, ale konsument wydaje co miesiąc tyle, co poprzednio. Dlatego dużo łatwiej nam dostrzec zwyżkę cen niż ich obniżenie.