Z podatkiem katastralnym jest trochę jak ze strzelbą, która wisi w salonie na ścianie. Trochę, bo w odróżnieniu od strzelby, która kiedyś wypali, tu na strzał się nie zanosi. Temat podatku katastralnego wraca co kilka lat od lat 90-tych XX wieku. Miałby on zastąpić dzisiejszy podatek od nieruchomości, przy którego naliczaniu bierze się pod uwagę powierzchnię nieruchomości. Podatek katastralny, precyzyjniej mówiąc, podatek od wartości nieruchomości, uwzględniałby właśnie wartość domu czy mieszkania. Im większa wartość, tym wyższy podatek. Dla wielu osób oznaczałoby to drastyczne podwyżki obciążeń. Zresztą większość właścicieli nieruchomości musiałaby zapewne płacić więcej niż dziś.

To dlatego ten pomysł budzi powszechny opór społeczny, a kolejni szefowie rządów stanowczo odcinają się od pomysłów jego wprowadzenia. Doskonale zdają sobie sprawę, że zastąpienie podatku od powierzchni nieruchomości, podatkiem od jej wartości, oznaczałoby najpewniej śmierć polityczną nie tylko dla nich, ale też dla ugrupowań, które reprezentują.

Po co więc szef PiS wyciąga temat podatku katastralnego? Musi za tym stać kalkulacja polityczna oparta właśnie na strachu właścicieli domów i mieszkań przed tym rozwiązaniem. Kaczyński dobrze wie, że żadna ze znaczących sił opozycyjnych nie planuje wprowadzenia podatku katastralnego. Ale niejasne wskazanie, że ktoś chce to zrobić, to rzucenie oskarżenia w jej stronę. No, bo jeśli my na pewno tego nie zrobimy, to musi chodzić o nich. I niech się tłumaczą.

Brzydka to zagrywka.