Gdy nowy rząd zaczął zmieniać przepisy dotyczące OZE (słynna ustawa odległościowa), słyszałem wówczas, że „wiatraki obniżają rentowność bloków węglowych i należało zadbać o narodowe interesy". Bez względu na to, o czyje w rzeczywistości interesy chodzi – Najjaśniejszej Rzeczypospolitej czy branży górniczej, historia w pewnym sensie zatoczyła koło. Bo główny kierunek importu to Szwecja, a tam energia generowana jest przede wszystkim z wiatraków. Tak też kupujemy tańszy prąd z OZE i zamiast dać zarobić rodzimym wytwórcom, pieniądze za zieloną energię transferujemy za granicę.

Nie znaczy to jednak, że nie należy importować energii. Trzeba. Bo import jest kołem ratunkowym w razie problemów, ale musi – ze względu na bezpieczeństwo energetyczne – być utrzymany w odpowiednich proporcjach do produkcji własnej. Warto mieć jak najwięcej połączeń międzysystemowych z sąsiadami, bo nigdy nie wiadomo, kiedy my będziemy potrzebować zwiększonych dostaw czy też nasi sąsiedzi będą w potrzebie.

Zwiększony import energii wynika też z tego, że przy rosnących cenach uprawnień do emisji CO2 produkcja z węgla staje się jeszcze mniej opłacalna. Tak też paradoksalnie kupowanie prądu za granicą obniża jego cenę w kraju. Pytanie co zrobi rząd? Energia musi spełniać dwa warunki – musi być ekologiczna i tania. Premier zabrał właśnie ministrowi energii nadzór nad paliwowymi spółkami Orlenem i Lotosem. W tej pierwszej minister Krzysztof Tchórzewski pokładał nadzieje, że sfinansuje atom. Lecz prezes Daniel Obajtek wykluczył w wywiadzie dla Rzeczpospolitej udział PKN-u w projekcie jądrowym. Na razie brak spójnej strategii energetycznej. Przy jej powstaniu warto zbudować ponadpartyjne porozumienie, bo cóż z tego, że jeden rząd coś wymyśli, a drugi to zlikwiduje. Kluczowa w tej kwestii jest kontynuacja.