Nie mają właściwie nic poza pomysłem, serwerami oraz bazą klientów i wykonawców usługi. Jednak dzięki nowej technologii sprytnie łączą podaż z popytem. Tak się dzieje np. w przypadku najbardziej znanego Ubera. Aplikacja na smartfona kojarzy klienta z odpowiednim usługodawcą, pasażera szukającego taksówki ze zwykłym kierowcą amatorem, który chce go przewieźć i na tym zarobić. Dzięki temu takie firmy błyskawicznie podbijają rynek, osiągając wręcz kosmiczne wyceny.

Kilka lat temu w Brukseli panowały bojowe nastroje przeciw „amerykańskiej epidemii". Protestowały zwłaszcza jej ofiary – korporacje taksówkowe, hotele czy firmy kurierskie. Argumenty protestujących są wszędzie podobne: takie firmy psują rynek i konkurują nieuczciwie, bo nie płacą za licencje, więc mogą oferować niższe ceny.

Bruksela nie bardzo wiedziała, jak się do nowych firm dobrać. Z czasem zaczęła spuszczać z tonu. Powód? Uznała, że z postępem nie da się walczyć, tak jak angielscy tkacze 200 lat temu nie mogli zatrzymać rewolucji przemysłowej, niszcząc maszyny. Przede wszystkim jednak zdecydował nacisk klientów. Bo takie firmy zwykle wchodzą na rynki, gdzie ceny są wysokie – za ich sprawą w Nowym Jorku ceny usług taksówkowych spadły w kilka lat o 30 proc. Dają też pracę amatorom, którzy chcą dorobić, np. do emerytury. Z pewnością niszczą dotychczasowe korporacje i zabierają pracę zatrudnionym w nich ludziom, ale dają zatrudnienie nowym. Choć nie należy też zapominać o minusach, np. łatwości uzyskiwania niemal monopolistycznej pozycji i unikaniu płacenia lokalnych podatków. Lepiej jednak takie firmy powoli „cywilizować", niż walczyć z wiatrakami.

Szczególnie optymistyczny wydaje się fakt, że uwielbiający regulowanie wszystkiego urzędnicy w Brukseli powoli zmieniają sposób myślenia. Tylko redukując bariery dla przedsiębiorczości, można myśleć o tworzeniu konkurencyjnej europejskiej gospodarki.