W powietrzu wisi więc już pytanie o przyczynę czy chociaż sygnał alarmowy zbliżającego się kryzysu. Dotychczas trudno było wskazać prawdopodobne ogniska zapalne czy tzw. czarne łabędzie (nieprzewidziane wydarzenia), które nagle zburzyłyby gospodarczy ład. Obawiano się kryzysu w Chinach, rosnącej inflacji czy narastającego ryzyka geopolitycznego, które skończyłoby się poważnym konfliktem zbrojnym. Tymczasem wydarzenia ostatnich dni i tygodni zwiastują kłopoty z całkiem innej strony – rynków wschodzących.

Od kilku tygodni wszyscy drżą o Turcję – kraj, który jeszcze do niedawna przyciągał swoim potencjałem inwestorów z całego świata. Teraz pojawiają się głosy nawet o możliwej niewypłacalności tego kraju. Główny problem to drożejący w oczach na całym świecie amerykański dolar – jeszcze jesienią kosztował 3,4 tureckiej liry, obecnie – już 4,6. Dla Turcji to olbrzymi kłopot – niemal połowa państwowego, dużego długu emitowana jest właśnie w dolarach. Chorobą coraz droższego dolara zarażają się rynki finansowe kolejnych gospodarek. Do Argentyny dołączyła właśnie Brazylia – tamtejszy real gwałtownie słabnie, obligacje drożeją, akcje tanieją (ponad 11 proc. w kilka dni). Do tego wszystkiego niepewność wzmagają mocno zadłużeni Włosi ze swoim największym od II wojny światowej kryzysem politycznym. Słowem, robi się niebezpiecznie, o czym już teraz alarmują lokalne rynki finansowe wyprzedzające z reguły zmiany w realnej gospodarce o około sześć miesięcy.

A co z Polską? Gospodarka kwitnie, choć filarem wzrostu jest konsumpcja, a nie inwestycje. W oczach globalnych inwestorów wciąż jesteśmy jednak jednym z rynków wschodzących. Więc inwestorzy, opuszczając inne kraje z tego koszyka, nie mogą pominąć Polski. Niepewność najwyraźniej widać po rosnącym kursie dolara czy szwajcarskiego franka. Bardzo słabo radzi sobie warszawska giełda, której indeks 20 największych spółek jest o krok od ogłoszenia bessy (do psychologicznego spadku o 20 proc. od lokalnego szczytu brakuje już tylko 1 proc.).

Na szczęście naszą gospodarkę, a zwłaszcza zadłużenie (kraju czy firm), niewiele łączy z drożejącym dolarem. Znacznie istotniejsze jest euro, którego kurs w stosunku do złotego akurat utrzymuje się na stabilnym poziomie. Jeśli jednak światowa zawierucha zamieni się w tornado, to nie można wykluczyć, że i nasz rynek powie w końcu „sprawdzam", a euro zdrożeje do nawet 5 zł.

Krajowy biznes również boi się powtórki z kryzysu rynków wschodzących z 1997 roku. I coraz częściej mówi: „Czekamy na rozwój sytuacji. I niższe wyceny".