Nic dziwnego, konsekwencje pojawienia się granicznych szlabanów trudno nawet oszacować. Weźmy gospodarkę. Polski eksport, którego znacząca część wędruje tirami do Niemiec i dalej na Zachód, utknie w granicznych korkach. W tym dostawy podzespołów, które muszą być dostarczane bezpośrednio na czas produkcji. Przy tak wielkiej skali eksportu zaopatrzeniowego kolejki do kontroli granicznych odbiłyby się na obrotach handlowych. Natomiast polskie firmy przewozowe, które w europejskim transporcie drogowym mają największy udział, byłyby dobijane przez dodatkowe koszty.

Szlabany uderzą także w mały ruch graniczny. Zarówno ten turystyczno-zakupowy, jak i biznesowy. Wielu drobnych przedsiębiorców teraz przejeżdża do sąsiadów, by się rozejrzeć w okolicy, coś kupić, poszukać partnera do interesów. Jak będą utrudnienia, część prawdopodobnie zrezygnuje. Zamiast czekać na granicy, będą woleli kręcić się po własnym podwórku.

Ale powrót do granicznych kontroli ma także wymiar psychologiczny. Pamiętam czasy, gdy paszport dostawali do ręki nieliczni. A potem, kiedy można już było trzymać go w domu, na granicach stało się do osobnej bramki, gdzie Polaków poddawano drobiazgowej kontroli, jakiej nie przechodzili mieszkańcy zachodniej Europy. Unia Europejska i Schengen pozwoliły nam wreszcie do nich dołączyć. Tymczasem kto wie, czy nie czeka nas powrót do przeszłości: w sytuacji gdy rząd PiS tak zdecydowanie deklaruje swój eurosceptycyzm, postawienie na granicach szlabanów może sprawić, że znów będziemy przed nimi traktowani jak Europejczycy drugiej kategorii.