Rz: Przez wiele lat mieszkała pani w Niemczech, tam pani studiowała i zdobyła adwokackie szlify zawodowe. Czym na co dzień różni się praca adwokata za Odrą od tej u nas?
Katarzyna Woroszylska: Różnice zaczynają się już na studiach. Niemiecki system kształcenia prawników kładzie nacisk na rozumienie całego systemu, a nie na wkuwanie na pamięć pojedynczych reguł. Chodzi o to, by zidentyfikować określone konstelacje przepisów. W praktyce ma to prowadzić do ustalenia np., jak się ma roszczenie z deliktu do przepisów dotyczących roszczenia z bezpodstawnego wzbogacenia. A jak jest w Polsce? Czasem pytam moich aplikantów o sprawę np. roszczenia z tytułu rękojmi i czy równocześnie można występować z roszczeniem z tytułu deliktu. Dowiaduję się wtedy, że na studiach o relacji jednego przepisu do innego mało rozmawiali. A w Niemczech studia są właśnie po to. Oczywiście łatwiej o takie podejście w kraju, w którym kodeks cywilny zmienia się raz na 20 lat. Tam jest też znacznie bogatsze orzecznictwo, sięgające – tak jak niemiecki kodeks cywilny (BGB Bürgerliches Gesetzbuch) – XIX w.
Czy niemieccy studenci tego orzecznictwa też się uczą?
Studia są tak zaprogramowane, by po ich ukończeniu absolwent był gotów wykonywać zawód nauczyciela akademickiego. To jest tam krytykowane od dawna, nawet Goethe rzekomo domagał się więcej kontaktu z rzeczywistością. Ale mimo nastawienia na teorię studenci uczą się orzecznictwa i to sporo, bo z orzecznictwa wynikają potem teorie, kontrpropozycje, doktoraty i całe biblioteki. Piszą też dużo opinii o konkretnych kazusach. Oprócz studiów i aplikacji niemieccy prawnicy mają jednak do dyspozycji cały system tzw. repetytoriów, czyli prywatnych kilkumiesięcznych kursów szkolących w określonych dziedzinach prawa. Tam też zdobywa się wiedzę o praktycznym podejściu do różnych sytuacji, jakie można w praktyce prawa napotkać. Praktycznie każdy takie kursy przechodzi.
A jak wygląda aplikacja?