W czwartek w Sejmie przedstawiciele inicjatywy #ZatrzymajAborcję złożyli ponad 830 tys. podpisów Polaków, którzy popierają usunięcie z ustawy o planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego zapisu pozwalającego na przerwanie ciąży, gdy „badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu". Posłowie powinni zająć się tą sprawą najdalej do końca lutego.
Choć ponad 800 tys. podpisów to rekordowa liczba w odniesieniu do tego typu inicjatyw, to jednak o sukcesie przedstawiciele środowisk pro-life będą mogli mówić dopiero wtedy, gdy ustawa zostanie uchwalona. A z tym może być różnie. Wprawdzie wielu posłów PiS, w tym prezes Jarosław Kaczyński i premier Beata Szydło, deklarowało, że poprze to rozwiązanie, a prezydent złożył obietnicę, że ją podpisze, to do końca pozostaje niepewność.
Jesienią 2016 roku też wydawało się, że ustawa całkowicie zabraniająca aborcji zostanie przegłosowana, a jednak stało się inaczej. Krytyka niektórych proponowanych wtedy rozwiązań ze strony części środowisk pro-life, nieoficjalna także ze strony wielu biskupów, a przede wszystkim masowe protesty zainicjowane przez środowiska feministyczne zmusiły PiS do zagłosowania przeciwko.
Obecna propozycja jest jednak mniej radykalna niż poprzednia. Dotyczy wykreślenia jednej przesłanki aborcji i nie wspomina nic o karach dla kobiet. Te były bowiem żelaznym argumentem przeciwników zaostrzenia przepisów, którzy pod hasłem obrony praw kobiet wyprowadzili na ulice kilka tysięcy osób.
Jarosław Kaczyński jest zapewne świadomy tego, że i tym razem protesty będą, ale raczej nie zaryzykuje zamrożenia projektu obywatelskiego w komisjach. PiS może wprawdzie grać nieco na czas, a zwłokę argumentować wnioskiem, który w tej sprawie został złożony w Trybunale Konstytucyjnym. Może, ale przeciąganie tego tematu jest nieopłacalne – wchodzimy bowiem w dwuletni okres kampanii wyborczych.