Nie wiem, po co Jarosław Kaczyński wyszedł na mównicę sejmową w poniedziałek, przed głosowaniem w sprawie wyborów korespondencyjnych, i chyba nikt nie jest w stanie tego sensownie wytłumaczyć. Mówił coś o Trybunale Konstytucyjnym, wypominał Platformie Obywatelskiej, że „to ona zaczęła", dowodził, że ma rację... I wydał mi się postacią przynależną do kanonu rosyjskiej literatury – pół śmieszną, a pół tragiczną. Czy naprawdę to właśnie chciał powiedzieć ludziom siedzącym w domach i zerkającym w telewizor? Teraz, kiedy tak wiele się zmieniło?
Przecież żartobliwy przydomek „prezesa Polski", którego używają nawet posłowie PiS, powinien zobowiązywać do czegoś. Nie wolno zbierać w jednym ręku tak wiele władzy – bez żadnej odpowiedzialności. A Jarosław Kaczyński zachowuje się tak, jakby to wszystko, co dzieje się w sferze publicznej, zupełnie go nie interesowało. Tylko wybory, tylko partia i życie, jakie pędził do teraz. Prezes toczy przeszłe wojny, starannie pielęgnuje stare urazy, zanurza się w przebrzmiałych sporach. Pewnie śni po nocach o złym Michniku i wyrzuceniu przez Wałęsę z Belwederu.
A wszystko to już nie jest ważne dla obywateli. O ile przedtem wsłuchiwała się w te spory armia wiernych zwolenników, o tyle teraz słowa Kaczyńskiego o tym, kto był winien, że zaorano Trybunał Konstytucyjny, wydają się bajką o Żelaznym Wilku. Tym bardziej że prezes PiS wypowiedział je tuż przed najważniejszym w tych dniach głosowaniem, dotyczącym fundamentalnej zmiany w sposobie wyboru prezydenta – ze względu na pandemię. Jaki sens ma udawanie, że „nic się nie stało, Polacy", wszystko jest normalnie, wybieramy sobie nowego sędziego TK, mamy do tego prawo, moralną rację, i co nam zrobicie? No jaki to ma sens?
Ten zbyt wielki dystans do rzeczywistości i uczuć obywateli może być naprawdę groźny. Bo za błędy polityczne w takim czasie, w czasie koronawirusa, płaci się zdrowiem i życiem. I jak politycy w takim czasie nieprawidłowo definiują świat, to płacą za to zwykli ludzie, i to słono.