Redaktorzy Politico Europe wieszczą, że po Turcji będą Węgry i Polska. Wątpię jednak w szybką powtórkę. Erdoganowi zajęło to 15 lat, brak nam jeszcze dwóch kadencji. Podobieństwa jednak niepokoją.
Tak jak tam, usuwane są kolejne systemowe zabezpieczenia przed błędami rządzących. Są nawet obawy o wyłączenie kluczowego mechanizmu korekty, jakim są w pełni demokratyczne wybory.
Władza kupuje poparcie drogimi prezentami napędzając gospodarkę konsumpcją (500+, ołówkowe; co jeszcze wymyśli przed wyborami w 2019?). Finansuje to dzięki szybkiemu wzrostowi PKB, ale gdy przyjdą lata chude, będzie problem. Tak jak w Turcji wiele polskich firm, a nawet obywateli, ma dług w walucie, co grozi plajtą w razie gwałtownego spadku notowań krajowego pieniądza (na szczęście u nas część długu firm to kredyty koncernów dla swych filii).
Pozostaje pytanie o bank centralny. Załamania tureckiej liry to pośredni skutek niechęci do podwyżki stóp, mimo 15-proc. inflacji (efektem byłoby hamowanie rosnącej w tempie 7 proc. przegrzanej gospodarki i pogorszenie nastrojów). U nas inflacja balansuje na poziomie około 2 proc., ale ekonomiści spodziewają się jej wzrostu z powodu braków siły roboczej i wyższych płac. Co robią polskie władze monetarne? Będą trzymały się zapowiedzi niepodnoszenia stóp do 2020 r., czyli do końca kalendarza wyborczego?
Teraz różnice. Najważniejsza to saldo obrotów bieżących. Turcja ma tu gigantyczny deficyt. Świat latami finansował tę gospodarkę, ale teraz kapitał zamiast na rynki wschodzące płynie do USA. Turcy nie są w stanie pokryć swoich potrzeb walutowych. Polska też długo miała deficyt na rachunku obrotów, ale dzięki eksporterom praktycznie zniknął. Dopóki gospodarka jest konkurencyjna, tu zarzewie kryzysu nie powstanie.