Wydawałoby się, że czas jej się nie ima. Kiedy w 2008 roku po raz ostatni Maja Plisiecka przyjechała do Warszawy, by w Operze Narodowej obejrzeć premierę baletu „Anna Karenina" z muzyką jej męża Rodiona Szczedrina (sama przed laty tańczyła tytułową rolę), publiczność zgotowała jej nieprawdopodobną owacje.
Ona i mąż zostali wtedy odznaczeni medalem Gloria Artis, a Maja Plisiecka w podzięce za owację zatańczyła choreografię ułożoną dla niej przez Maurice'a Béjarta do „Ave Maria" Schuberta. Oszczędną w ruchach, opartą przede wszystkim na niewiarygodnej ekspresji jej rąk, ale przejmującą. Maja Plisiecka miała wtedy 83 lata.
Przypominam ten fakt także dlatego, że w powszechnym mniemaniu Maja Plisiecka uchodziła za najwybitniejszą przedstawicielkę radzieckiego baletu klasycznego – wspaniałego, perfekcyjnego, ale nieco skostniałego. Tymczasem dla tej wielkiej artystki jest to opinia krzywdząca.
To prawda, że „Jeziorze łabędzim" wystąpiła ponad 500 razy, że miała w repertuarze wszystkie główne role w pozostałych baletach z muzyką Piotra Czajkowskiego. Była też rewelacyjną Kitri w „Don Kichocie" Minkusa i Eginą w „Spartakusie" Chaczaturiana i nikt jak ona nie wzruszał w najsłynniejszej miniaturze baletowej wszechczasów – w „Umierającym łabędziu" z muzyką Saint–Saensa.
Ona jednak potrafiła więcej, ona, która w tańcu umiała być krucha i zwiewna, mogła też dorównać mężczyznom. Obejrzawszy w 1974 roku na festiwalu w Dubrowniku „Bolero" w choreografii Béjarta, napisała do niego błagalny list: „Jestem zachwycona, wprost chora, tak chcę to tańczyć, czy mógłby Pan ze mną popracować?" On nie odmówił i rok później, w swe 50. urodziny, Maja Plisiecka triumfowała w „Bolerze" w Brukseli, jej kreacja została też sfilmowana. „Tańczyć szesnastominutowy balet solo na stole, na bosaka – wspominała – bez chwili wytchnienia (mężczyźni towarzyszą solistce na podłodze, wokół stołu), z wciąż rosnącym nakładem energii, żeby sprostać potężnemu crescendo Ravela – to powód do dumy, moje osiągnięcie!".