Gdy tydzień temu, tuż po podpisaniu przez prezydenta specustawy o budowie Centralnego Portu Komunikacyjnego (CPK) napisałem komentarz „Zamknięcie Okęcia to sabotaż", nawet nie przypuszczałem, że trafię nim w sam środek zawieruchy wyborczej. Teza, że zabranie lotniska Warszawie i przeniesienie na pole za miastem to kres planów stworzenia środkowoeuropejskiego centrum finansowego, nie jest przecież nowa.

Okazało się, że przez Okęcie przebiega jeden z frontów w wyborach samorządowych. Patryk Jaki, kandydat rządzącej partii na prezydenta Warszawy, natychmiast zmienił zdanie i tak jak uważał zamknięcie lotniska za sprawę przesądzoną, teraz broni go jak niepodległości. Robi to z tym większym zapałem, że w obronie Okęcia staje jego rywal Rafał Trzaskowski (PO). Lekko zmienił front tylko Mikołaj Wild, rządowy pełnomocnik ds. budowy CPK, który we wtorek obiecał zamówić ekspertyzę, czy Okęcie może działać równolegle z Baranowem. A Mariusz Szpikowski, szef portu im. Chopina, twardo obstaje przy jego likwidacji. I to on, a nie Ryszard Czarnecki, pokazuje prawdziwe intencje władzy – politycy mogą kręcić, menedżerowie muszą trzymać się finansowych realiów. A one są takie, że zostawienie Chopina przy życiu oddali moment, kiedy CPK zacznie dla siebie zarabiać, co zmniejsza szanse na sfinansowanie inwestycji.

Problemem CPK jest upolitycznienie tego projektu. Zamiast potraktować go jako przedsięwzięcie czysto gospodarcze, PiS wciągnął port na sztandary i przedstawia jako dzieło na miarę drugiej Gdyni. A skoro tak, to nie ma przebacz: inwestycja musi się toczyć, nawet gdyby okazała się niezbyt racjonalna biznesowo. Lub szła w poprzek innym rządowym planom, jak uczynienie z Warszawy centrum finansowego regionu. No, bo jak tu budować finansowe centrum, gdy pociąg z Baranowa do stolicy toczyć się będzie godzinę (jeśli w ogóle powstanie), a w takim Frankfurcie z lotniska do siedziby EBC jedzie się S-Bahnem nieco ponad 20 minut.