O bezdrożach centralnego planowania na rynku prawniczym

W pierwszej chwili zapragnąłem napisać „polemikę do polemiki", ale – mówiąc językiem młodych – Autor tej ostatniej „zaorał się sam" - pisze Arkadiusz Radwan

Publikacja: 09.11.2014 15:15

O bezdrożach centralnego planowania na rynku prawniczym

Foto: materiały prasowe

Poniższy esej to garść refleksji po lekturze artykułu mec. Andrzeja Kalwasa pt. „Nieograniczona swoboda gry rynkowej to nie jest rozwiązanie" z 2 listopada 2014 r. Artykuł ów jest polemiką Szanownego Autora z wcześniejszym tekstem Kolegi Jacka Świecy pt. „Czy jest to w interesie publicznym" (9 października 2014 r.). W pierwszej chwili zapragnąłem napisać „polemikę do polemiki", ale – mówiąc językiem młodych – Autor tej ostatniej „zaorał się sam". Używam celowo języka młodych, bo jak rozumiem, to troską o nich jest powodowana m.in. ostatnia publicystyka mec. Kalwasa. Młodzi mają to do siebie, że dość sprawnie dekonspirują działaczowską retorykę. Jednocześnie jednak nierzadko ich percepcję zabarwia myślenie w kategoriach aspiracyjnych. To między innymi wyjaśnia, że wbrew temu, co zdaje się sugerować mec. Kalwas, propagatorzy deregulacji z czasów ekipy PiS (lex Gosiewski) wcale nie odcinali kuponów popularności od swojej deregulacyjnej inicjatywy, przynajmniej nie w kręgach młodych prawników. Bo myślący aspiracyjnie młody adept prawa bardziej był skłonny utożsamiać się z człowiekiem sukcesu będącym już po drugiej stronie „bram raju", niż z politykami-populistami, jak był ich uprzemy określić mec. Kalwas. Co do tego, że z tym rajem, to w rzeczywistości różnie bywa, chyba nawet się z mec. Kalwasem w zupełności zgadzamy. Rzecz jednak w tym, że recepty, które Szanowny Autor proponuje, stawiają go w jednym rzędzie z działaczami związkowymi i organizatorami rolniczych blokad pokrzykujących „Balcerowicz musi odejść". Nie, żebym miał coś przeciwko związkom zawodowym czy działaczom rolniczym. Z zasady nic przeciwko nim nie mam, z doświadczenia wiem jednak, że nader często podnoszone przez nich hasła polegają na głębokim niezrozumieniu mechanizmów rządzących gospodarką, której są częścią.

Czy młodym prawnikom wchodzącym na trudny rynek pracy potrzebna jest ochrona? Oczywiście, że tak. Czy rozwiązaniem są wspominane przez mec. Kalwasa reglamentacja albo tworzenie miejsc pracy w administracji publicznej? Oczywiście nie.

Jak z punktu widzenia filozofii moralnej i politycznej uzasadnić potrzebę ochrony młodych na rynku pracy, nie tylko zresztą prawników (ba, nie tylko zresztą młodych)? Ewolucją społeczno-ekonomiczną. Spójrzmy na to w ten sposób: przez wieki podstawową aktywnością zawodową człowieka było prowadzenie rodzinnego gospodarstwa rolno-łowieckiego: łan zboża, mała trzódka, rękodzieło. Słowem samowystarczalność. Jednocześnie skuteczna dywersyfikacja: nieurodzaj ziemniaków w danym roku może być zrekompensowany wyższym plonem żyta, jęczmienia albo buraków. Idźmy dalej. Co najmniej od 1776 r., czyli od czasu ogłoszenia przez Adama Smitha „Badań nad naturą i przyczynami bogactwa narodów" wiemy, że wydajność pracy zależy od specjalizacji i podziału pracy. Chodzi oczywiście o tego Adama Smitha, który patronuje znanemu w Polsce centrum myśli ekonomicznej. Nota bene, nie tak dawno hitem internetu był zapis rozmowy prezydenta tegoż centrum z przewodniczącym OPZZ – zachęcam do wrzucenia w youtube haseł „Gwiazdowski kontra Guz".

Ale wróćmy do autora „Bogactwa narodów". Między dywersyfikacją, która sprzyja bezpieczeństwu a specjalizacją, która sprzyja wydajności, zachodzi więc w pewnym zakresie konflikt.

Dzisiejszy świat jest wyspecjalizowany. Zachodzą cykle koniunkturalne, występują przesycenia w poszczególnych zawodach, następuje dewaluacja określonych umiejętności twardych etc. Czy to da się odgórnie zadekretować? Oczywiście, że nie. Czy da się coś z tym zrobić? W jakimś sensie można pomagać młodym bardziej świadomie wybierać zawodową przyszłość. Czyli na przykład komunikować dzisiejszym licealistom, że bycie jutrzejszym prawnikiem nie musi oznaczać luksusu, ani nawet średniej krajowej netto. Czyli prognozowanie i „ostrzeganie". Potrzebne, ale immanentnie niedoskonałe, bo nie jest przecież możliwe przewidywanie trendów rynkowych w horyzoncie czasowym obejmującym cały okres aktywności zawodowej dzisiejszego maturzysty. Tak naprawdę takie rzeczy trudno przewidzieć nawet w perspektywie kilkuletniej. Co nie oznacza, że nie należy próbować. Co jeszcze można zrobić? Tak naprawdę chyba tylko jedno: młodym ludziom, w tym młodym prawnikom, można i trzeba pomagać przez dobrą edukację. Tak, aby w razie nieuniknionych perturbacji na rynku pracy posiadali jak najlepsze zdolności adaptacyjne. Do tego jednak potrzebna jest edukacja warsztatowo-filozoficzna a nie tylko rzemieślniczo-techniczna. Zamiast więc proponować metody zaczerpnięte żywcem z czasów gospodarki centralnie planowanej, trzeba zastanowić się, jaką ścieżkę edukacji proponować i jakie sposoby weryfikacji na tej ścieżce stosować.

I to powinno być główną troską działaczy samorządowych. Podobnie zresztą jak wszystkich odpowiedzialnych za edukację uniwersytecką.

Weźmy przykład pierwszy z brzegu – statystyki zdawalności egzaminów na aplikację i egzaminów zawodowych – adwokackich i radcowskich. Jaki jest rozstrzał w wynikach poszczególnych lat? Znaczący. O czym to świadczy? Na pewno o jednym – egzamin oblali egzaminujący. Statystycznie bowiem, w takiej populacji, jaka rokrocznie przystępuje do egzaminów, młodzi adepci prawa reprezentują zbliżony poziom. Bardzo zbliżone powinny być zatem rokrocznie wyniki egzaminów, jeśli by organizować je prawidłowo. Wystarczy spojrzeć, jak bar exam czy Staatsprüfung przeprowadza się – odpowiednio – w Stanach Zjednoczonych czy w Niemczech. To osobna zaawansowana metodologia. Rezultatem jej konsekwentnego stosowania są poczucie rzetelności weryfikacji przygotowania zawodowego i jednocześnie efekt sygnalizacyjny. To ostatnie jest ważne, a u nas niedoceniane. Chcemy działającego rynku? Dbajmy o dobrą informację. W Niemczech ważnym źródłem informacji jest wynik egzaminu państwowego, bardzo miarodajny i czytelny. W USA wartość sygnalizacyjną ma marka uczelni, którą się skończyło. W Polsce nie ma żadnego wiarygodnego „sygnalizatora". Sama weryfikacja też pozostawia sporo do życzenia. Nie wspominając już o edukacji na obu jej etapach – uniwersyteckim i zawodowym (aplikacja).

Czy deregulacja jest dobra czy zła? To niewłaściwie postawione pytanie. Prawidłowo postawione pytanie brzmi: czy (de)regulacja została przeprowadzona dobrze czy źle? Ale do tego, aby (de)regulację dobrze przeprowadzić, potrzeba solidnych ram koncepcyjnych i instrumentarium pojęciowego. Jak z tematem niniejszego eseju powiązać takie hasła jak „dylemat więźnia", „koszt alternatywny" czy „asymetria informacyjna"? No właśnie – problemem edukacji prawniczej w Polsce jest to, że duża część, jeśli nie większość absolwentów studiów prawniczych nie spotkało się nigdy z tymi pojęciami. Za to zna je każdy absolwent w miarę przyzwoitej trzyletniej law school w USA. Gwoli ścisłości – nie jestem zwolennikiem skrócenia edukacji prawniczej w Polsce. Martwi mnie natomiast – i to jest kolejna ilustracja tego, jak i nad czym się dyskutuje –, że w całej „awanturze" wokół skrócenia studiów w Polsce górę brała ta sama mentalność, która ubolewa nad zalewem rynku przez młodych prawników: slogany o szkole Duracza zamiast refleksji nad tym, co sprawia, że za oceanem statystyczny absolwent po trzech latach studiów prawniczych dostaje na zawodową drogę życia więcej, niż absolwent krajowej uczelni po pięciu. Nad tym debatujmy i to niech będzie naszą troską.

Poniższy esej to garść refleksji po lekturze artykułu mec. Andrzeja Kalwasa pt. „Nieograniczona swoboda gry rynkowej to nie jest rozwiązanie" z 2 listopada 2014 r. Artykuł ów jest polemiką Szanownego Autora z wcześniejszym tekstem Kolegi Jacka Świecy pt. „Czy jest to w interesie publicznym" (9 października 2014 r.). W pierwszej chwili zapragnąłem napisać „polemikę do polemiki", ale – mówiąc językiem młodych – Autor tej ostatniej „zaorał się sam". Używam celowo języka młodych, bo jak rozumiem, to troską o nich jest powodowana m.in. ostatnia publicystyka mec. Kalwasa. Młodzi mają to do siebie, że dość sprawnie dekonspirują działaczowską retorykę. Jednocześnie jednak nierzadko ich percepcję zabarwia myślenie w kategoriach aspiracyjnych. To między innymi wyjaśnia, że wbrew temu, co zdaje się sugerować mec. Kalwas, propagatorzy deregulacji z czasów ekipy PiS (lex Gosiewski) wcale nie odcinali kuponów popularności od swojej deregulacyjnej inicjatywy, przynajmniej nie w kręgach młodych prawników. Bo myślący aspiracyjnie młody adept prawa bardziej był skłonny utożsamiać się z człowiekiem sukcesu będącym już po drugiej stronie „bram raju", niż z politykami-populistami, jak był ich uprzemy określić mec. Kalwas. Co do tego, że z tym rajem, to w rzeczywistości różnie bywa, chyba nawet się z mec. Kalwasem w zupełności zgadzamy. Rzecz jednak w tym, że recepty, które Szanowny Autor proponuje, stawiają go w jednym rzędzie z działaczami związkowymi i organizatorami rolniczych blokad pokrzykujących „Balcerowicz musi odejść". Nie, żebym miał coś przeciwko związkom zawodowym czy działaczom rolniczym. Z zasady nic przeciwko nim nie mam, z doświadczenia wiem jednak, że nader często podnoszone przez nich hasła polegają na głębokim niezrozumieniu mechanizmów rządzących gospodarką, której są częścią.

Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?