Kiełbasa niezwyczajna

Chociaż wszędzie, bez względu na wielkość miasta czy wsi, gra się, żeby wygrać, to mam wrażenie, że w tych mniejszych miejscowościach jest coś takiego fajnego. Nie chodzi tylko o to, żeby kibic znał ciebie, ale też żebyś ty znał jego – mówi Grzegorz Piechna, były piłkarz Korony Kielce.

Publikacja: 26.06.2017 00:30

Kiełbasa niezwyczajna

Foto: Fotorzepa, Przemek Wierzchowski

Rz: Kibice pytają, co się dzieje z Piechną. No to ja pana pytam.

Grzegorz Piechna: Jeszcze ktoś o mnie pamięta? To miłe. Węgiel wożę.

Jak to, węgiel?

Normalnie. Mamy z żoną skład węgla na podwórku w Opocznie. Przywożą go ze Śląska, a ja rozwożę po okolicy. Czasami i 60 km od Opoczna. Jestem sam sobie kierowcą, kierownikiem, ładowaczem z łopatą w ręku. Normalna praca od rana do wieczora, która daje mi żyć, której się ani nie brzydzę, ani nie wstydzę.

Brudna robota...

Ale ręce mam czyste.

Mam na myśli co innego. Nie łatwiej byłoby zostać przy piłce?

Jakoś nie miałem propozycji. Nie trenuję żadnej drużyny, gram sam rekreacyjnie, z kolegami w Opocznie. Ćwiczę też z 14-letnim synem. Takie formy kontaktu z piłką mi wystarczą. Jak się ma 40 lat, nie można już myśleć jak 20-latek.

Ale na mecze pan chodzi?

Jestem dość często na meczach Korony w Kielcach. Tam czuję się naprawdę dobrze, u siebie, mimo że ostatnio spotkała mnie tam przykrość. Przed meczem z Legią siedziałem w samochodzie na światłach, kiedy jakiś typ dał mi fangę w nos. Tak bez powodu. Nim się zorientowałem, rozpiąłem pasy i wyszedłem z auta, ten wariat z jakimś kolegą chcieli się bić. Kiedy zorientowali się, że to ja, powiedzieli tylko: o rany, to Piechna. I uciekli. Przeprosiliby chociaż.

W dawnych czasach kibice Korony by ich znaleźli.

W dawnych czasach kibice nie musieliby ich szukać, bo sam dałbym sobie z nimi radę. Teraz chyba też, bo nie jestem ułomkiem, ale nie chciałem robić awantury.

Był pan w 15 klubach i wszędzie pozostał pan we wdzięcznej pamięci kibiców. A który z tych klubów wspomina pan najlepiej?

Koronę, bo tam spełniły się moje marzenia: zagrałem w ekstraklasie i w reprezentacji Polski. Ale nie ma klubu, który wspominałbym źle.

Nawet Polonię? Pamiętam pańską wypowiedź sprzed kilku lat, w której wyczułem jakiś żal, że w Warszawie się panu nie powiodło.

Bo Polonia jest bodaj jedynym klubem, w którego barwach nie strzeliłem bramki. Nie mam nic do Warszawy, lubię ją. Ale nie była moim domem. Inni zawodnicy Polonii czuli się wtedy podobnie. Jak nie ma atmosfery, to nie ma wyników. Józef Wojciechowski dawał pieniądze, ale chciał za nie kupić sukces szybciej, niż się w piłce da. Poza tym nie miał szczęścia do współpracowników. Dyrektor te pieniądze dzielił tak, że miesiącami czekaliśmy na wypłaty. Zawodnicy wygrywali sprawy sądowe, ale i tak nie otrzymywali zapłaty. Ja też.

Tylu trenerów co w Polonii nie miał pan chyba w żadnym innym klubie.

To było chore. Trenerzy zmieniali się co trzy–pięć kolejek, a mieliśmy wrażenie, że i tak to nie oni podejmują decyzję. Niektórzy przychodzili do szatni z kartkami i czytali skład, który chyba nie oni ustalali. W takiej atmosferze nie dało się grać.

Znając pana trochę, mam wrażenie, że był pan typem zawodnika, dla którego atmosfera była najważniejsza. Dlatego grał pan najlepiej blisko domu.

Bo to prawda. Oczywiście zarabiałem na boisku, ale ważniejsze było to, że na mecz przychodzili koledzy, z którymi później można było pójść na piwo, pogadać o tym meczu i o następnym. Tak wyglądało moje życie wszędzie tam, gdzie grałem. Umówmy się, że Modrzew, Tomaszów Mazowiecki, Bukowiec Opoczyński, Łowicz, Paradyż, Czermno to nie są metropolie. To jest Polska powiatowa, w której życie, także piłkarskie, toczy się innym rytmem.

Chyba nawet zdrowszym niż w stolicy, Krakowie, Poznaniu, Łodzi czy Trójmieście. A przynajmniej bardziej romantycznym.

Nie wiem jak to nazwać, ale chociaż wszędzie, bez względu na wielkość miasta czy wsi, gra się, żeby wygrać, to mam wrażenie, że w tych mniejszych miejscowościach jest coś takiego fajnego. Nie chodzi tylko o to, żeby kibic znał ciebie, ale też o to, żebyś ty znał jego. Trzydziestu tysięcy na trybunach nie można znać osobiście. Ale kilkuset tak. Gra się dla nich, człowiek się przykłada, bo przyszli dla ciebie. I nikt w takiej sytuacji nie pyta o pieniądze. Idziesz z kumplami po meczu się napić, co traktuje się jako normalne zakończenie dnia. Nazajutrz każdy idzie do swojej pracy. Oni pracują, na ogół fizycznie, ja idę na trening i cierpię, bo bywam skacowany. Tak bywało.

Popularny piłkarz, bohater niedużej miejscowości ma duże szanse, by zostać alkoholikiem.

Owszem, tak było przede mną, w moich czasach i teraz też chyba w różnych miejscach Polski tak jest. Nie byłem abstynentem, ale też poza zwyczajowym „Grzechu, ze mną się nie napijesz" było coś takiego jak zrozumienie mojej sytuacji: Grzesiek nie może pić, bo musi być w formie. Nie namawiajcie go. To chwilowe, pomeczowe zapomnienie trwało więc krótko i w moim przypadku nigdy nie miało ciągu dalszego. Pijąc, nie miałem problemu z alkoholem. Miałem natomiast poczucie, że gram dla tych znanych i nieznanych kibiców, dla których jestem kimś ważnym, bo oni we mnie wierzą.

Nie było ich w Kielcach, Warszawie czy Moskwie, co od razu odbiło się na pańskiej skuteczności.

W Kielcach było jak najbardziej. W Warszawie nie bardzo, o czym wspominałem. Moskwa to zupełnie coś innego. Pojechałem tam sprowadzony przez trenera, który szybko został zastąpiony przez innego, b. selekcjonera reprezentacji Rosji Gieorgija Jarcewa. I on, jak to jest w rosyjskim zwyczaju, sprowadził do klubu kilkunastu swoich ludzi. Stałem na straconej pozycji i kiedy nadarzyła się okazja, wróciłem do Polski.

Znając trochę pański charakter, dorobiłem do tej sytuacji ideologię: Piechna nie powalił na kolana Moskwy, bo nie miał wokół siebie życzliwych ludzi, kolegów, a więc i atmosfery.

Jest w pańskiej diagnozie sporo racji. Mogłem w Moskwie liczyć na wsparcie Marcina Kusia, grającego także w Torpedo, oraz pomoc i życzliwość Wojtka Kowalewskiego, który był gwiazdą Spartaka. Trzymaliśmy się razem, na ile to było możliwe. Nawet moja żona przyjechała do Moskwy, by mnie wspierać. Ale to nie były moje klimaty. Nie będę wspominał Rosjan jako przyjaciół Polaków. I ja też, nawet przez kibiców Torpedo, nie byłem postrzegany jako swój. Oni dawali cudzoziemcom do zrozumienia, że nie są mile widziani, bo odbierają miejscowym pracę. W dodatku znajomość rosyjskiego na poziomie szkoły podstawowej nie ułatwiała mi życia. A wiadomo, jaki mieliśmy w szkole stosunek do lekcji rosyjskiego. Nie przypuszczałem, że kiedyś może mi się przydać.

Ale Kowalewski dobrze wspomina grę w Spartaku. Nie mówi o Rosjanach źle. A po rosyjsku porozumiewa się bardzo dobrze.

On był gwiazdą. Ja nie. I miał czas, żeby nauczyć się języka. Ja nie zdążyłem.

Czy pan miał kiedykolwiek swojego menedżera?

Nie, bo w ligach niższych nie było takiej potrzeby. Pojawił się, dopiero kiedy miałem 27 lat i przechodziłem z HEKO Czermno do Korony Kielce. To jeszcze była II liga. Po roku awansowaliśmy do I.

Jest pan jedynym piłkarzem w historii piłki w Polsce, który zdobywał tytuł króla strzelców na pięciu poziomach rozgrywek: w okręgówce, IV, III, II i I lidze. Zapamiętał pan szczególnie któreś z tych trofeów?

Pierwsze na pewno. Grając w klubie Woy z Bukowca Opoczyńskiego, strzeliłem w sezonie 54 bramki chyba w 34 meczach. To była okręgówka, a ja miałem 21 lat. W dodatku normalnie pracowałem jako zaopatrzeniowiec w zakładzie masarskim. Nim poszedłem na trening, musiałem rozwieźć towar, wędliny i mięso. Stąd się wziął mój pseudonim – Kiełbasa.

Lubi go pan?

Przyzwyczaiłem się. Przydomek piłkarza świadczy o jego popularności. Jestem „Kiełbasą" i jest mi z tym dobrze. Ta firma przetwórstwa mięsnego WOY, pana Wojciechowskiego, w której pracowałem, produkuje zresztą „kiełbasę futbolową". Kiedy pan przypomina moje tytuły króla strzelców jako wyjątkowe, to proszę dodać, że jestem też jedynym polskim piłkarzem, na cześć którego nazwano kiełbasę. Jak się bawić, to się bawić. Bawiłem się zawsze i wszędzie, bo traktowałem grę w piłkę jako przyjemność. Czy to była okręgówka, czy pierwsza liga, czyli dzisiejsza ekstraklasa w Kielcach. Przyjemna praca jest łatwiejsza.

A co było największą przyjemnością?

Oczywiście gra w reprezentacji Polski. Jesienią 2005 r. Paweł Janas powołał mnie do drużyny na mecz z Estonią. Miałem już 29 lat, a w tym wieku marzenia o debiucie w kadrze są coraz słabsze. Ale zdobywałem dużo bramek, kibice i dziennikarze naciskali na trenera, żeby dał mi szansę, a on to zrobił. Mecz odbywał się w Ostrowcu Świętokrzyskim, a więc prawie na moich śmieciach. Przyjechała cała rodzina i znajomi. Ludzie robili zakłady, czy dla reprezentacji też strzelę bramkę.

Nie bał się pan?

A czego? Wiedziałem, że umiem grać, miałem świadomość, że jestem wśród najlepszych piłkarzy w kraju i samo to dawało mi satysfakcję. Oczywiście jakaś trema była, ale Wojtek Kowalewski i Mariusz Lewandowski podtrzymywali mnie na duchu. Kiedy trener wpuścił mnie na boisko w II połowie, za Pawła Brożka, poczułem się, jak bym grał w Bukowcu czy Kielcach. Skoro kibice przyszli, żeby zobaczyć moją bramkę, to nie mogłem ich zawieść. Patrzyłem, jak grają obrońcy, czekałem, czekałem, aż się doczekałem. Na trzy minuty przed końcem obrońca dał się nabrać na zwód i miałem prostą drogę do bramki. Trafiłem w okienko na 3:1 dla Polski. Ja to wszystko widzę i nigdy nie zapomnę.

Ma pan pamiątkę z tego meczu?

Poprosiłem kierownika reprezentacji, żeby dał mi koszulkę na pamiątkę. Powiedział, że jak strzelę bramkę, to da mi dwie, dołoży spodenki, dres i co będę chciał. I tak się stało. Następnego dnia, w Kielcach, właściciel Korony Kolportera pan Krzysztof Klicki powiedział, że w uznaniu zasług moich i za rozsławienie klubu podnosi mi kontrakt o 3 tys. zł. Pan Klicki dawał ze swoich, miał gest i zbudował wielki klub jak na Kielce.

Czy pan się dorobił na piłce?

Od dnia zakończenia mojej kariery upłynęło niewiele lat, ale pod względem uposażeń dla zawodników to jest przepaść. Dziś zarabia się naprawdę duże pieniądze. Ja zapracowałem na chleb i do chleba też coś. Nie mam powodów do narzekań. Ale gdybym zarobił miliony, to dziś nie rozwoziłbym węgla.

Mówił pan sam, że to lubi.

Życie lubię, mam do wszystkiego pogodny stosunek. To jest praca jak każda inna. Jak chcę powspominać, to idę do pokoju urządzonego przez żonę, gdzie są wszystkie moje trofea: puchary, dyplomy, Oskar. I mam poczucie, że nie obijałem się przez tych 41 lat.

CV

Grzegorz Piechna (ur. 18.09.1976 r. w Opocznie) – piłkarz, który rozegrał tylko 36 meczów w ekstraklasie (w Koronie i Widzewie), wystąpił raz w reprezentacji (2005, z Estonią), ale na przełomie wieków był jednym z najpopularniejszych polskich zawodników. Grał w 15 klubach, m.in. Ceramika Opoczno, Pelikan Łowicz, Ceramika Paradyż, Torpedo Moskwa, Widzew Łódź, Polonia Warszawa, Doxa Kranoulas (Grecja). Król strzelców rozgrywek od ligi okręgowej po ekstraklasę. Laureat nagrody Fair Play MKOl za „godne życie" (2005). Aby mógł zdążyć na uroczyste jej wręczenie w Teatrze Wielkim w Warszawie, przełożono godzinę meczu ligowego Korony.

Materiał partnera
Dolny Śląsk mocno stawia na turystykę
Regiony
Samorządy na celowniku hakerów
Materiał partnera
Niezależność Energetyczna Miast i Gmin 2024 - Energia Miasta Szczecin
Regiony
Nie tylko infrastruktura, ale też kultura rozwijają regiony
Regiony
Tychy: Rządy w mieście przejmuje komisarz wybrany przez Mateusza Morawieckiego