Rz: Czy pański Podlasie Slow Fest to odpowiedź na potrzeby rynku czy wyraz osobistego nastroju?
Roman Gutek: To raczej osobista potrzeba, żeby zaproponować wydarzenie, które różniłoby się od tego, co dominuje na co dzień. Potrzeba obcowania ze sztuką w fajnych okolicznościach natury. Żeby mieć czas na kontakt z dziełem, na refleksję, rozmowę z twórcą, ze sobą... Może to bierze się też z mojego wieku, mam prawie sześćdziesiątkę na karku i czuję, że wiele tracę. Uciekam od festiwalomanii, dużej liczby wydarzeń, intensywności. Jeżdżę przecież na duże festiwale (chociaż po raz pierwszy od 24 lat nie byłem w Cannes), sam też je organizuję. Po kilku dniach na Nowych Horyzontach (we Wrocławiu – red.), wydaje się, że jesteśmy tam od miesiąca – właśnie z powodu tej intensywności. Rozmowy z twórcą trzeba czasem przerywać w najciekawszym momencie, bo zaczyna się następny seans. Tu, jeśli widzowie chcą po filmie gadać godzinę, niech sobie gadają. A jak chce się coś przemyśleć, zachować w sobie, można wyjść i za parę minut jest się w lesie albo na łące. To ma być miejsce do przewietrzenia głowy. Przez „slow" rozumiem otwartość, niespieszność w obcowaniu ze sztuką.
Nowe Horyzonty stały się mniej kochanym dzieckiem?
Nie. Szukam miejsca dla siebie, uciekam od rutyny. Moja firma dystrybucyjna, Gutek Film, istnieje dwadzieścia parę lat, toczy się praktycznie beze mnie. Chociaż mam co robić – w ubiegłych latach byłem zaangażowany w Europejską Stolicę Kultury we Wrocławiu, za nami Nowe Horyzonty, za chwilę rozpocznie się American Film Festival.
Czy podejścia slow trzeba się nauczyć? Żeby wytrwać na trzyczęściowym dokumencie Niemki Ulrike Ottinger „Cień Chamissa" – łącznie blisko 12 godzin?