Polskie prawo wielu przedsiębiorców określa rodzajem kagańca czy szklanego sufitu – niby zasady są takie same dla wszystkich, ale niektórzy jakby obrywają bardziej i mocniej odczuwają negatywne skutki. Nie można taką samą miarą mierzyć możliwości inwestycyjnych małych czy mikroprzedsiębiorstw i wielkich koncernów.

Tymczasem w przypadku produkcji żywności, ale nie tylko, z takimi paradoksami trzeba walczy na codzień. Władza wciąż nie za bardzo jest w stanie zrozumieć, że mały, przydomowy zakład nie jest w stanie spełnić takich samych norm, jak wielka fabryka, budowana od podstaw z najwyższej klasy materiałów. Nawet jeśli poluzowano trochę zasady dla tych najmniejszych producentów, to już średniaki mogą o ustępstwach zapomnieć.

Dlatego choć wszyscy mają usta pełne frazesów na temat wspierania polskich producentów żywności, to realnie wsparcia nie czują oni wcale. Zazwyczaj argumentem na rzecz odmowy złagodzenia prawa są regulacje unijne. Tylko dziwnym trafem jakoś leżące w tej samej Unii, chociażby Francja, Grecja, Hiszpania czy Portugalia, jak tylko mogą wspierają produkcję tradycyjnej żywności w małych gospodarstwach. Niekoniecznie w hipersterylnych warunkach, ale przecież producentom też zależy na wysokiej jakości. Skoro swoje produkty sprzedają zazwyczaj sąsiadom czy po prostu okolicznym mieszkańcom oraz turystom, to jakakolwiek wpadka na tym polu zostałaby błyskawicznie wykryta i miałaby opłakane skutki dla ich opinii. W takim biznesie renoma i opinie zadowolonych użytkowników, to podstawa i skarb. Dlatego nikt nie zaryzykuje ich utraty, rzucając dla jednorazowego zarobku nieświeże czy wyprodukowane z fatalnych składników produkty.

Czas, by koś to zrozumiał. Skoro rząd pozwala rolnikom na sprzedaż – w zasadzie bez żadnego nadzoru – swojej produkcji na bazarach, to dlaczego nie ułatwić życia także średniej wielkości przetwórcom. Nawet sterylna, ale nafaszerowana konserwantami i polepszaczami smaku produkcja z wielkich zakładów nie może być stawiana za przykład.