Kilkanaście lat później pojechaliśmy ze znajomymi w Alpy. Piorunujące wrażenie zrobiły na nas górskie kolejki i szerokie trasy bez wystających z ziemi konarów. Jeden bilet na cały region narciarski. Potem w Szczyrku czy Korbielowie polska narciarska rzeczywistość zgrzytała niczym piasek w zębach. Sentyment ciągnął w Beskidy, powroty były jednak przygnębiające. Były też sezony, gdy na ulubionym stoku stały drewniane grodziska – znak, że właściciele stoków nie chcą tu narciarzy. Płacono im bowiem grosze, za nic mając prywatną własność. To było zderzenie komunizmu z wolnym rynkiem.

Potrzebowaliśmy aż dwóch dekad i dużych pieniędzy prywatnych inwestorów, by zrozumieć, że góry mogą się stać siłą napędową regionu i że budować dostatek ich mieszkańców można tylko wspólnie. Testowali to od dawna Austriacy, Szwajcarzy i Francuzi.

Choć długo mówiliśmy o alpejskich wzorcach, udaje się je w końcu przeszczepić w Polsce: wspólny bilet narciarski, a nawet coś tak prozaicznego, jak boksy na sprzęt pod wyciągami. Cieszę się też prywatnie, tak po ludzku, że nie muszę już po wypadzie na weekend na stok pluć sobie w brodę, że znowu dałam się zwieść sentymentowi...