20 października 1957 roku w rozegranym na Stadionie Śląskim w Chorzowie meczu eliminacyjnym do Mistrzostw Świata Polska, po dwóch golach Gerarda Cieślika, pokonała ZSRR 2:1. W rocznicę tego wydarzenia przypominamy tekst Stefana Szczepłka.
Zbudowano go na wzór stadionu imienia Siergieja Kirowa w Leningradzie. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w krajach Europy Wschodniej wszystko powstawało na sowiecki wzór i stadiony nie stanowiły wyjątku. Stadion Dziesięciolecia w Warszawie, starszy od Śląskiego o rok, też mieścił się w tej kategorii. Zresztą łączyło je nazwisko architekta Jerzego Hryniewieckiego. Podobne areny wzniesiono w Moskwie (Łużniki, im. Lenina) Budapeszcie (Nepstadion), Bukareszcie (23 Sierpnia), Lipsku (Zentralstadion) i Sofii (Lewski).
Ławki na wałach
Wszystkie należały do tzw. stadionów ziemnych: ławki umieszczano na wałach z piachu (w Warszawie także gruzu ze zniszczonego w czasie wojny miasta), więc nie można było wykorzystać miejsca pod trybunami, bo go nie było. Te areny miały też bieżnię, wykorzystywaną nie tylko przez lekkoatletów, ale w Polsce potrzebną na pierwszomajowe i lipcowe święta oraz partyjne masówki, w Chorzowie organizowane zwłaszcza z okazji święta partyjnej „Trybuny Robotniczej". Po bieżni Stadionu Śląskiego przez lata defilowali hutnicy i górnicy w galowych mundurach, z biało-czerwonymi oraz czerwonymi sztandarami.
A przecież w odczuciu kibiców stadion nigdy nie miał politycznych konotacji. Manifestacje, charakterystyczne dla tamtych czasów, traktowane przez większość jako zło konieczne, stanowiły tylko dodatek do tego, co najważniejsze: meczów. Kiedy w roku 1950 powszechnie szanowany i lubiany wojewoda śląski generał Jerzy Ziętek przedstawił projekt budowy Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku na granicy Katowic i Chorzowa, widział tam też wielki stadion.
Otwarto go z pompą 22 lipca 1956 roku, meczem z reprezentacją Niemieckiej Republiki Demokratycznej, rzekomo z nami zaprzyjaźnionej. Ponieważ rozpoczynał się nowy etap w historii polskiego sportu na Śląsku, postanowiono uhonorować zdobywcę pierwszej bramki kryształowym pucharem. NRD była słaba, więc liczono, że strzelcem zostanie Polak. Tak też się stało, tyle że był to gol samobójczy, a wbił go pechowo do własnej bramki lewy obrońca Legii Jerzy Woźniak. W tej sytuacji pucharu nie wręczono. Historia stadionu, który miał się stać „szczęśliwym", rozpoczęła się od porażki 0:2.