Jan Domarski: Bohater z Wembley opowiada o najsłynniejszej bramce w historii polskiej piłki

Dla naszego pokolenia nazwa „Wembley" była synonimem jakości, możliwości i talentów polskich piłkarzy - mówi Jan Domarski, 17-krotny reprezentant Polski. O najsłynniejszej bramce w historii polskiej piłki mówi jej strzelec, który kończy 70 lat.

Publikacja: 16.10.2016 21:00

Jan Domarski, urodzony 28 października 1946 roku w Rzeszowie. 17-krotny reprezentant Polski (1967 -

Jan Domarski, urodzony 28 października 1946 roku w Rzeszowie. 17-krotny reprezentant Polski (1967 - 1974), strzelec dwóch bramek. Dwukrotny mistrz Polski ze Stalą Mielec (1973, 1976). Zawodnik Stali Rzeszów (1961 - 1972 i 1978 - 1979), Stali Mielec (1972 - 1976), Olympique Nimes (1976 - 1978), Resovii (1979 - 1981), Wisły Chicago (1984 - 1985). W ekstraklasie rozegrał 309 meczów i strzelił w nich 90 bramek

Foto: PAP

Rz: Pamięta pan 57. minutę meczu na Wembley?

Jan Domarski: Pamiętam, ale myśli pan, że oprócz nas ktoś to jeszcze pamięta? Dla naszego pokolenia nazwa „Wembley" była synonimem jakości, możliwości i talentów polskich piłkarzy. Dziś to tylko nazwa słynnego stadionu w Londynie. Polska nigdy tam nie wygrała. My byliśmy najbliżej.

To proszę przypomnieć starszym i uświadomić młodszych.

17 października 1973 roku rozgrywaliśmy na Wembley ostatni mecz eliminacyjny do mistrzostw świata. Nam do awansu wystarczał remis, Anglicy musieli wygrać. No i, krótko mówiąc, zremisowaliśmy 1:1, a ja strzeliłem tę jedyną bramkę. My pierwszy raz po wojnie awansowaliśmy do finałów mistrzostw świata, a Anglicy pierwszy raz przegrali eliminacje. To była sensacja światowa.

„Krótko mówić" się nie da. Ten mecz dla obydwu krajów stał się przełomem, tylko dla każdego z innych powodów. Anglicy pisali i mówili po remisie: „Koniec świata". Dla nas to był początek drogi na szczyt wielkiego futbolu. Z jakimi myślami lecieliście do Londynu? Czego było więcej? Strachu czy nadziei?

Trudno nie bać się lwa w jego jaskini. A tak wtedy prasa pisała: Polacy jadą do jaskini lwa. My Anglików bardzo szanowaliśmy, ale portki się nam nie trzęsły. Wiedzieliśmy, że gramy z lepszymi, bogatszymi, na stadionie, na którym sama obecność jest przeżyciem, a co dopiero wyjście na boisko. Mieliśmy poczucie różnic. My z dalekiego kraju i biednych klubów, oni - milionerzy z klubów, których nazwy znała cała Polska, bo ludzie obstawiali mecze w lidze angielskiej w Totalizatorze Sportowym. Mistrzowie świata, których mecze o Puchar Świata oglądaliśmy w telewizji siedem lat wcześniej. Więc nie udawajmy - strach był, ale nie było paniki

Dlatego, że byliście świadomi swoich umiejętności czy znaliście słabości Anglików?

Jedno i drugie. Pięć miesięcy wcześniej pokonaliśmy ich na Stadionie Śląskim. Kiedy Włodek Lubański odniósł kontuzję ja zająłem jego miejsce i już zostałem w drużynie. Anglicy przegrali 0:2, we wrześniu w Chorzowie pokonaliśmy w meczu eliminacyjnym Walię 3:0, a ja strzeliłem swoją pierwszą i jedną z dwóch bramek w reprezentacji. Na tydzień przed Wembley zremisowaliśmy w Rotterdamie z Holandią Johana Cruyffa 1:1. Po takich wynikach nawet na Wembley jechało się z nadziejami.

A co w szatni mówił wam Kazimierz Górski?

Jak to pan Kazimierz. Mówił jak zwykle niedużo i zawsze to, co najważniejsze. Jacek Gmoch zaczął wtedy tworzyć swój bank informacji, więc przekazywał nam podstawowe informacje o poszczególnych zawodnikach:którą nogą lepiej gra, kto woli kiwać w lewo, a kto w prawo, jak się ustawiają przy rzutach wolnych i rożnych. Bądźmy szczerzy, takie rzeczy wie się pięć minut po wyjściu na boisko, bo boisko weryfikuje. A trener Górski powiedział tylko: Macie grać swoje. My coś tam napomknęliśmy o stadionie, ale trener nam przerwał. Co stadion? Taki sam, jak każdy inny, tylko trochę większy - powiedział. No to graliśmy.

I były chwile zwątpienia? Przecież Anglicy nie schodzili z naszej połowy, Jan Tomaszewski przeszedł tym meczem do legendy, a czego on nie obronił, to wybijali obrońcy.

Nawet po karnym, z którego Anglicy wyrównali na 1:1 byliśmy pewni, że utrzymamy ten wynik. Broniliśmy się jeszcze przez prawie pół godziny, a pamiętajmy, że Grzesiek Lato biegł sam na sam z bramkarzem i został sfaulowany. Dziś za coś takiego McFarland wyleciałby z boiska.

No to niech pan opowie jak padła najsłynniejsza bramka w historii polskiej piłki.

Akcję zrobiła Stal Mielec. Heniu Kasperczak zabrał piłkę Tony'emu Currie i podał do Grzesia Laty. Norman Hunter chciał go zatrzymać, obaj ścięli się przy piłce, ale Grzesiek był silniejszy. Pobiegł lewym skrzydłem, Robert Gadocha pociągnął za sobą Emlyna Hughesa, dzięki czemu zrobiło się trochę miejsca w środku. Kiedy Grzesiek mi podał zdezorientowany Roy McFarland już nie zdążył zablokować uderzenia. Strzeliłem, Peter Shilton przepuścił piłkę pod brzuchem i tyle. Cała filozofia.

Dawniej opowiadał pan to w większym skrócie: „przyszła, naszła, zeszła, weszła".

To nie ja, to Janek Tomaszewski wymyślił, a Janek Ciszewski powtarzał w telewizji. W rzeczywistości z tych czterech słów prawdziwe było tylko to ostatnie. Cała akcja nie miała w sobie nic z przypadku. Podanie Grześka było idealne, a ja uderzyłem dokładnie tak, jak chciałem.

Ile miał pan wtedy lat?

Jedenaście dni po meczu na Wembley kończyłem 27 lat. Byłem młodszy niż Robert Lewandowski dzisiaj.

Posypały się oferty z zagranicznych klubów?

To były inne czasy. Nie mieliśmy szans na wyjazd przed ukończeniem 30 roku życia. Paradoksalnie łatwiej było wyjechać zawodnikom nieznanym. Kiedy tylko robiło się głośno o ofercie dla reprezentanta Polski, od razu miał problemy. Zgodę na wyjazd wydawało kilka instytucji: klub, okręg, PZPN, ministerstwo, Centralny Ośrodek Sportu i nie wiem, kto jeszcze. Otrzymałem propozycje, ale nic z tego nie wynikało. Byłem blisko wyjazdu do Nijmegen, gdzie wtedy pracował dawny piłkarz Janusz Kowalik, ale i on nie był w stanie pomóc. Udało się dopiero w 1976 roku. Wtedy przeszedłem ze Stali do francuskiego klubu Nimes.

Pan miał szczęście brać udział w historycznych wydarzeniach. Gol na Wembley, mistrzostwa świata w Niemczech, ale nikt nie sądził, że mecz na wodzie we Frankfurcie z Niemcami będzie ostatnim w reprezentacyjnej karierze.

Taka kolej rzeczy. Ja przyszedłem po Włodku Lubańskim, a młodszy o cztery lata Andrzej Szarmach po mnie. Zresztą kiedy ja wyjechałem do Francji, właśnie Andrzej zajął moje miejsce w Stali.

I obydwaj mieliście pewnego rodzaju pecha. Pan nie zagrał w meczu z Realem w Mielcu, bo właśnie został pan zawodnikiem Nimes, a Szarmacha jeszcze nie potwierdzono dla Stali.

Ale zagrałem przeciw Barcelonie. W finale letniego turnieju na Majorce Stal bez Grześka Laty i Henia Kasperczaka zmierzyła się z Barceloną Cruyffa. Przegraliśmy tylko 1:2, bo Johan Neeskens strzelił nam bramkę z karnego na dwie minuty przed końcem. Wystąpiłem w innych meczach Stali, która w latach siedemdziesiątych zdobyła dwa razy tytuł mistrza Polski i była w tamtych czasach, jak na polskie realia klubem XXI wieku. Mieliśmy bardzo dobre warunki. Klub finansowała Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego WSK PZL, na stadion przychodziło całe miasto. W różnych okresach grało u nas wielu reprezentantów Polski. Od Zygi Kukli w bramce, przez Krzysztofa Rześnego na prawej obronie, Heńka Kasperczaka, Grzesia Latę, Andrzeja Szarmacha i mnie, a potem Włodzimierza Ciołka. W Mielcu tworzyliśmy prawdziwą rodzinę. Większość zawodników mieszkała w blokach sąsiadujących ze stadionem. Ja dojeżdżałem z Rzeszowa, ale przed meczami zostawałem w hotelu. Mielec był twierdzą, do której niektóre drużyny bały się przyjeżdżać. Legia prowadzona przez Andrzeja Strejlaua przegrała tu 0:6, a ŁKS z Jankiem Tomaszewskim w bramce wyjechał z bagażem siedmiu bramek. Przeciw Legii lubiłem grać, bo zawsze ode mnie dostała parę bramek w prezencie. Prezes klubu, pan Edward Kazimierski ma ponad 80 lat i cieszy się dobrym zdrowiem.

Pan też nie narzeka. Słyszałem od Darka Górskiego, syna trenera, prowadzącego „Orłów Górskiego", że wchodzi pan jeszcze na pół godziny na boisko, żeby pokazać jak się kiedyś grało młodszym o kilkadziesiąt lat.

Ruszam się, gram w tenisa, jestem koordynatorem do spraw młodzieży w moim macierzystym klubie Stali Rzeszów i prowadzę tam jeszcze treningi. Z Orłami jeżdżę po Polsce, ostatnio graliśmy na otwarcie Orlika w Stalowej Woli. Ludzie nas pamiętają. Starsi przychodzą z dziećmi lub wnukami, które patrzą na nas jak na ludzi z innej epoki. Ale to jest miłe. Mnie też ludzie poznają, pewnie również i dlatego, że nigdy nie chciałem opuszczać Podkarpacia. Tu jest mój dom, trenowałem Stal Sanok, Polonię Przemyśl, Pogoń Leżajsk. Kiedy ktoś proponował mi pracę gdzieś dalej, to odmawiałem. Wyjątek zrobiłem dla młodzieżowej reprezentacji Polski. Kiedy kilka lat temu jej trenerem był Janusz Białek, ja zostałem jego asystentem. Mieliśmy wtedy w drużynie m.in. Pawła Wszołka, Marcina Kamińskiego, Michała Żyrę i Rafała Wolskiego.

A mecze pierwszej reprezentacji pan ogląda?

Jakże by nie. Jako „Orły Górskiego" otrzymujemy bilety z PZPN. Byłem na meczu z Danią, a Armenię oglądałem w telewizji.

I jakie wrażenia?

Na mistrzostwach Europy mogło być gorzej, ale i lepiej. Trochę szczęścia, nieco pecha. W sumie pozytywnie. Niepokoi mnie, że gramy tylko w pierwszych połowach. A Robert Lewandowski jest o dwie klasy lepszy od pozostałych.

Rz: Pamięta pan 57. minutę meczu na Wembley?

Jan Domarski: Pamiętam, ale myśli pan, że oprócz nas ktoś to jeszcze pamięta? Dla naszego pokolenia nazwa „Wembley" była synonimem jakości, możliwości i talentów polskich piłkarzy. Dziś to tylko nazwa słynnego stadionu w Londynie. Polska nigdy tam nie wygrała. My byliśmy najbliżej.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Materiał partnera
Dolny Śląsk mocno stawia na turystykę
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Regiony
Samorządy na celowniku hakerów
Materiał partnera
Niezależność Energetyczna Miast i Gmin 2024 - Energia Miasta Szczecin
Regiony
Nie tylko infrastruktura, ale też kultura rozwijają regiony
Regiony
Tychy: Rządy w mieście przejmuje komisarz wybrany przez Mateusza Morawieckiego