Nie chcę mówić, że dawniej piłkarze byli lepiej przygotowani, wszechstronnie uzdolnieni, bo to może nie było regułą. Ale wielu uprawiało, mniej lub bardziej wyczynowo, kilka dyscyplin, co pomagało w lepszym przygotowaniu do meczów. W moim przypadku to był nie tylko hokej, ale też piłka ręczna. Z reprezentacją swojego liceum zdobyłem mistrzostwo szkół średnich województwa bydgoskiego.
Miał pan wtedy czas na rozrywki?
Dla mnie rozrywką był sport. Ale oczywiście zachowywałem się normalnie, jak każdy młody chłopak. Pojawiła się więc dziewczyna, Wiesia, koleżanka z klasy. Mieszkała niecały kilometr ode mnie. Nie przepadała za piłką, co nie miało dla mnie większego znaczenia. Lubiłem ją za to, jaka jest. Szybko sympatia przerodziła się w miłość. Ale uczyliśmy się jeszcze w liceum, nigdzie razem nie wyjeżdżaliśmy. Chodziliśmy do kina, na spacery do ulubionych miejsc w Bydgoszczy: parku przy filharmonii, na Stary Rynek, do Wenecji Bydgoskiej nad brzegami Brdy. Mieliśmy ulubioną kawiarnię Magnolia przy placu Wolności. Kiedy stoliki były zajęte, a przy jakiejś parze zostawały dwa wolne miejsca, pytaliśmy, czy można się dosiąść. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia. Wtedy w całej Polsce takie sytuacje nikogo nie dziwiły.
No i jak to się skończyło?
Jak to jak? Pobraliśmy się w Bydgoszczy, w roku 1976. Urząd stanu cywilnego i kościół znajdowały się 300 m od siebie. Mieliśmy wtedy po 20 lat. I od tamtej pory jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Wychowaliśmy trójkę dzieci, cieszymy się wnukami.
Ślub w młodym wieku, wyjazd z rodzinnego domu w nieznane – trudna próba?
Byliśmy młodzi, ale dorośli i świadomi, że świat się przed nami otwiera. Bydgoszcz to było dla mnie uczucie, serce, miłość, Kościół, beztroska młodość. A Łódź to wyczyn, kariera, walka o pozycję i świadomość, że muszę w tej walce liczyć na siebie. Przynajmniej na boisku. Bo w życiu byliśmy razem. Wiesia także przyjechała do Łodzi. Ona studiowała na Uniwersytecie Łódzkim filologię romańską, a ja ekonomię. Zaliczyłem pierwszy rok, ale zacząłem się zastanawiać, czy mi się to przyda w życiu. Uznałem, że nie bardzo, i przeniosłem się na AWF. Zaczynałem w Łodzi, a kończyłem w Warszawie.
Pamięta pan temat swojej pracy magisterskiej?
Nie bardzo. Wiem, że dotyczyła analizy wzrostu zawodników koszykówki. Pamiętam natomiast swoich wykładowców: profesora Kajetana Hądzelka i Krzysztofa Zuchorę. Dyplom obroniłem w maju 1982 r., tuż przed wyjazdem na mundial do Hiszpanii. Zostałem magistrem wychowania fizycznego i automatycznie trenerem piłki nożnej II klasy.
Czy w Juventusie był pan jedynym piłkarzem po studiach?
Nie wiem, i o tym nie myślałem. Brałem pod uwagę to, że nie będę grał w piłkę przez całe życie. Coś trzeba robić później, a wtedy może nie będzie czasu na naukę.
Czym różniła się Bydgoszcz od Łodzi, a Zawisza od Widzewa?
Bydgoszcz to romantyzm, a Łódź – proza z ciężką pracą, dzięki której spełniły się sportowe marzenia. Widzew był krokiem naprzód w stosunku do Zawiszy. Nie tylko awans do ekstraklasy, ale też do rozgrywek europejskich. Nasze mecze przeżywała nie tylko Łódź, ale cała Polska.
To prawda, że piłkarze Widzewa prowadzili wtedy życie zakonników?
Kto to panu powiedział? Każdy miał poczucie odpowiedzialności. Wiedzieliśmy, o co gramy, ale żyliśmy normalnie, jak to młodzi ludzie. W Widzewie kwitło klubowe życie towarzyskie. Z tym że częściej spotykaliśmy się na prywatkach niż w lokalach na mieście. U Marka Pięty, kolarza Pawła Kaczorowskiego, braci Siekierskich.
Na mieście strach przed kibicami? Wiem, że pokolenie wcześniej piłkarze ŁKS rządzili w Sali Malinowej Grand Hotelu na Piotrkowskiej.
Czasami wpadaliśmy do SPATiF-u lub właśnie do Grandu, ale tam częściej na śniadania. Królem tego lokalu był Janek Tomaszewski.
Pan grał w Widzewie, Tomaszewski w ŁKS, a Kaczorowski był kolarzem Gwardii Łódź. Jak się dogadywaliście?
Nie wiem, o czym pan mówi. Przecież miejsce pracy nie miało żadnego znaczenia. Byliśmy kolegami, sportowcami w zbliżonym wieku. Mieliśmy wspólnych znajomych i wspólne tematy. Nikt się temu nie dziwił. Jako zawodnik Widzewa chodziłem na mecze hokejowe ŁKS i siadałem między jego kibicami. Włos mi z głowy nie spadł. Olimpijczycy Jurek Potz czy bramkarz Walery Kosyl byli idolami tych kibiców ŁKS, a moimi kolegami.
Jaki sport poza futbolem lubi pan bardziej – hokej czy żużel?
Jestem uzależniony od żużla. Mógłbym napisać o nim książkę. Myślę, że spośród byłych sportowców nikt nie wie tyle na temat polskiego żużla, co ja. Mogę wystartować w każdym konkursie wiedzy, gdyby takie były.
Z czego wzięła się ta fascynacja?
Stadion żużlowy Polonii znajdował się nie tylko niedaleko mojego domu, ale też kościoła Świętego Wincentego a Paulo, gdzie służyłem do mszy. To jest ten potężny kościół z kopułą, w centrum miasta. Z domu miałem blisko. Kiedy wypełniałem swoje posługi ministranta, a usłyszałem ryk silników i poczułem zapach paliwa, mówiłem księdzu, że muszę wyjść za potrzebą. No i już nie wracałem do kościoła, bo biegłem na stadion.
To długo pan tym ministrantem nie był.
To prawda, ale miałem jak najlepsze intencje. Ja Kościoła nigdy nie zdradziłem, ale na torze było ciekawiej niż w zakrystii. Nie tylko oglądałem żużlowców Polonii w Bydgoszczy, ale zdarzało mi się towarzyszyć im na meczach wyjazdowych. Kiedyś po całonocnej podróży wróciliśmy autokarem z Lublina po meczu ligowym, a ja tylko się przepłukałem i pojechałem do Gorzowa na mecz Polonii ze Stalą.
Czyli żużlowcy tamtych czasów byli dla pana równie ważni jak piłkarze?
Proszę pana, ja pamiętam nawet pary i numery zawodników. Marian Zaranek i Andrzej Koselski, bracia Norbert i Rajmund Świtałowie, Henryk Gluecklich i Stanisław Kasa. Miałem 12 lat, kiedy karierę kończył legendarny Mieczysław Połukard. Jako piętnastoletni chłopak poszedłem na mecz ligowy Polonii ze Spartą Wrocław, nie wiedząc, że będę świadkiem tragedii. Na wyjściu z pierwszego łuku zabił się młody żużlowiec Polonii Jerzy Bildziukiewicz. To się działo dziesięć metrów od mojego miejsca na trybunie. Takich wypadków, niestety, nie można zapomnieć. Pamiętam dzisiejszego znanego trenera Marka Cieślaka jeszcze jako zawodnika Włókniarza Częstochowa. Przykuwał wzrok kibiców, ponieważ jako jedyny w Polsce jeździł w białym kombinezonie. Nazywano go więc Biały Anioł. Żużel nie ma początku ani końca. Kocham to.
A piłka ma koniec?
Można powiedzieć, że nie ma. Jako chłopcu dała mi emocje, nauczyła wygrywać, a zwłaszcza przegrywać. Ukształtowanemu zawodnikowi dała zwycięstwa w Widzewie, Juventusie i sukces na mistrzostwach świata. Teraz spełniam się w roli prezesa organizacji, która nad rozwojem futbolu czuwa. Można w moim przypadku mówić o czymś takim jak kariera. Mam świadomość, że mogę być dla kogoś wzorem.
Kiedy ponosiłem porażki, nie mówiłem, że rzucam piłkę, tylko myślałem, co zrobić, żeby porażka się nie powtórzyła. Mnie to nigdy nie męczyło, chodziłem na treningi z przyjemnością taką samą, jaką dziś daje mi przychodzenie do biura w PZPN czy pójście na mecz, obojętnie na jakim poziomie. Jestem szczęśliwym człowiekiem, który przez całe życie robi to, co lubi, o czym śnił. Dziś mam sto tysięcy zajęć, tyle samo przyjemności i w związku z tym wrażenie, że nigdy nie pracowałem.