Biegam nawet teraz, żeby – jak to się ładnie mówi – zgubić zbędne kilogramy. Może dlatego pozwoliłbym sobie na taką tezę, że kiedy się biega, warto uważać, żeby nie zgubić wszystkiego, żeby przede wszystkim nie zgubić samego siebie. A mówię to wszystko po to, żeby na moją, krytyczną wobec masowego biegania, perspektywę biegacze się nie obrazili. Ja też znam to wspaniałe uczucie.

Pomyślałem sobie o tym, patrząc na wielość sportowych imprez, powstających jak grzyby po deszczu, również tu, na Mazowszu. Biegi, marsze, rajdy rowerowe, a także bardziej ekstremalne przeżycia, jak kąpiele w przeręblach czy wielokilometrowe drogi krzyżowe. Sport i inne formy rekreacji zdają się przenikać życie społeczne od góry do dołu. Samorządowcy dość szybko ten narodowy pęd do sportu wychwycili, a polskie miasteczka zarosiły się od obiektów sportowych, na których utrzymanie wydaje się coraz większe pieniądze, zaciąga kredyty i na które czasami nas po prostu nie stać. Ćwiczą właściwie wszyscy. Crossfit, pływanie, siłownia, piłka nożna, siatkówka, rowery, zumba. Bezapelacyjnie króluje bieganie.

To ostatnie przeszło przez ostatnie dziesięć lat swoistą ewolucję. Zrodziło się jako hobby pracowników korporacji z dużych miast. Na początku miało charakter, chciałoby się powiedzieć, indywidualny i nieco ekstrawagancki, by chwilę potem stać się całkowicie powszechną pasją mieszkańców miasteczek i wsi okalających duże miasta. Wraz z upływem czasu sensem życia biegacza stały się imprezy masowe.

Czasami ze zdziwieniem patrzę na znajomych, którzy po powrocie z pracy przygotowują się do półmaratonu na cześć Wyklętych, biegu imienia Cichociemnych itd., itp., i – szczerze mówiąc – zastanawiam się, jaki jest głębszy sens tych działań. Czy to tylko kult ciała i sprawności fizycznej, kult sukcesu, który chcąc czy nie chcąc związaliśmy z estetycznym wyglądem? Czy może coś więcej, bo przecież jak się biegnie, to albo za czymś się goni, albo przed czymś ucieka. Myślę, że ta druga przyczyna odgrywa jednak większą rolę. O ile mnie pamięć nie myli, jeszcze 20 lat temu sport wydawał się dodatkiem do życia. Dziś jest jakby odwrotnie. Może jest tak, że ten nowy obowiązek, obowiązek biegania, jest jeszcze jednym elementem monstrualnego aparatu rozrywki, obecności, uczestnictwa, który ma nas oderwać od samych siebie. A człowiek oderwany od samego siebie staje się łatwym łupem marketingu produktów, marketingu politycznego. Związanie biegania z tą względnie nową historią, o której treść i rozumienie toczymy dziś zażarte walki, zbliża nas – czy tego chcemy czy nie – do polityki. Biegając, chciałbym tego uniknąć, choć patrząc na przemienionych grubasów, którzy radzą sobie z maratonami, nikogo do imprez masowych nie zniechęcam.