Kierownictwo ZUS opublikowało właśnie tzw. przegląd emerytalny przedstawiający propozycje zmian w świadczeniach. Podstawowym ich celem jest zbilansowanie systemu emerytalnego w taki sposób, by nie trzeba było do niego dopłacać z budżetu. Większość propozycji sprowadza się do zwiększenia przychodów ZUS. Problem jest tylko taki, że w obecnym systemie (tzw. zdefiniowanej składki) wszystko, co wpłacimy do ZUS, po latach powinno do nas wrócić w formie emerytury. Podniesienie składek tylko po to, by załatać bieżący deficyt w ZUS, spowoduje, że w przyszłości trzeba będzie wypłacać większe emerytury.

Dlatego też eksperci ZUS chcą zmusić Polaków do płacenia dodatkowych składek, które nie byłyby uwzględniane przy wyliczaniu świadczeń w przyszłości. To dotyczy np. likwidacji limitu składek ZUS. Dziś płacimy składki od dochodów nieprzekraczających 30-krotności średniej płacy. Tymczasem proponuje się, by znieść ten limit, ale dodatkowe składki nie byłyby zapisywane na naszych kontach w ZUS.

Z propozycji pośrednio wynika, że w ZUS zastanawiają się też nad ograniczeniem możliwości powtórnego przeliczania emerytur. Proponuje się likwidację możliwości dziedziczenia pieniędzy z subkont pozostałych po środkach wycofanych z OFE.

Oznacza to podwyżkę podatków osobistych i likwidację obecnego systemu emerytalnego. Na pewno nie jest on idealny, osłabiają go przede wszystkim liczne przywileje branżowe. Ale jest to uczciwy system, zachęcający do płacenia składek. Dostaniemy takie emerytury, na jakie zapracowaliśmy. Oczywiście systemowi nie pomaga szybko rosnąca liczba emerytów i – w konsekwencji – rosnące wypłaty ich świadczeń.

Ale podstawową metodą uzdrowienia sytuacji powinna być likwidacja przywilejów oraz takie podwyżki (waloryzacja) świadczeń, by system było na nie stać. Tymczasem dziś emerytury (zwłaszcza minimalne) waloryzuje się bez badania możliwości ZUS, tylko na podstawie chęci polityków. Prędzej czy później to musi doprowadzić do bankructwa ZUS i podwyżki podatków.