Przywykli do spadków cen w latach 2015–2016 Polacy z zaskoczeniem przyjmują te podwyżki i obwiniają za nie przymrozki. Ale sprawa jest bardziej skomplikowana. Kiedyś wszystko było proste. Przychodził nieurodzaj czy świński dołek, to drożało, był urodzaj i świńska górka – taniało. Teraz zaś, w dobie globalizacji handlu, zależności te się zacierają. Polska jest prężnym eksporterem, wiele też importujemy. Jak bardzo zależni jesteśmy od sytuacji za granicą, można było odczuć zimą, gdy wymarzły plantacje we Włoszech i Hiszpanii, skąd sprowadzamy w tym czasie np. sałatę czy pomidory. Ceny warzyw w sklepach wzrosły skokowo. Rynek żywności stał się też obiektem spekulacji instytucji finansowych, podobnie jak złoto czy ropa naftowa.

Ceny płodów rolnych, podobnie jak surowców, powoli spadały od 2011 r., aż zaliczyły dołek na początku roku 2016. Od tego czasu znów pną się w górę. Ceny masła w hurcie skoczyły przez rok aż o 70 proc. Wystarczyło, że Australia, największy na świecie producent mleka, zaczęła odbudowywać swoje stada i więcej mleka trafiło do cieląt zamiast na sprzedaż, by uderzyło to w ceny i mleka, i jego przetworów. Ceny masła windują też USA, Europa czy Chiny, gdzie konsumenci masowo odwracają się od margaryny. W Polsce do wyższych cen masła czy mięsa przyczyniły się szybko rosnące zarobki i program 500+. Polacy mniej oszczędzają na żywności. Sklepikarze o tym dobrze wiedzą i odbijają sobie chude lata.

Najpewniej wzrost cen prędko się nie skończy. Ale trzeba się cieszyć drobiazgami. Właśnie powoli zaczął tanieć cukier, co może mieć związek z przewidzianą na jesień liberalizacją jego rynku w Unii. Mamy więc przynajmniej coś na osłodę.