Choć w wielkomiejskich środowiskach w dobrym tonie jest dziś właśnie nie mieć telewizora i oglądać seriale z Netfliksa czy Showmaksa na tak cienkim, że prawie półprzezroczystym netbooku, idę o zakład, że w większości domów telewizorów jednak przybywa. Często wcale nie po to, by oglądać na nich „telewizję", czyli tradycyjne linearne programy, ale by podłączyć go do internetu i obejrzeć sobie najnowsze „Ucho prezesa" czy któryś z popularnych kanałów na YouTube.

Producenci telewizorów, jak mało który sektor, potrafią napędzać rozwój telewizyjnej branży do tego stopnia, że czasem go nawet trochę przeganiają (czego przykładem są wielkie ekrany o rozdzielczości 4K – powszechnie dostępne w salonach, zaś materiałów do oglądania w tym standardzie przybywa w żółwim tempie). Choć i tej branży zdarzają się wpadki – mody na domowe 3D nie udało się przeforsować, choć szum wokół takich telewizorów był ogromny. Producenci najczęściej trafnie odpowiadają jednak na zapotrzebowanie użytkowników. Tylko dzięki podpięciu telewizorów do sieci zyskały całą nową gamę możliwości: stały się bramą do królestwa internetowych seriali, a przy okazji przekształciły w wielkie wielozadaniowe monitory, coraz częściej rozgraniczane przez widzów z telewizją sensu stricto. To dlatego podczas trwającej teraz publicznej debaty na temat wprowadzenia w Polsce opłaty audiowizualnej w miejsce abonamentu radiowo-telewizyjnego coraz łatwiej spotkać się z opinią, że „telewizorom mówimy tak, a telewizji – nie". W świadomości ludzi od dawna nie jest to już urządzenie służące wyłącznie do oglądania „Wiadomości" czy „Faktów". Dla naszych wnuków sformułowanie „włącz, proszę, telewizję", zapewne w ogóle nie będzie już miało sensu. Ale telewizor w salonie będzie stał. A raczej, przepraszam, wisiał.