W pierwszym odruchu próżności kusi, żeby napisać: „a nie mówiłem". Ale hossa się raczej nie kończy. Poza tym takie stwierdzenia wolę zostawić analitykom giełdowym, którzy od ładnych paru miesięcy za wszelką cenę doszukują się argumentów za korektą, czyli przerwą w trendzie.

Po latach słabości GPW wzrost notowań indeksu największych spółek o 14 proc. w grudniu i styczniu (dziś WIG20 jest już ponad 34 proc. wyżej niż w listopadzie) wydawał się tak niewiarygodny, że aż niezasłużony. Widać to dobrze po stopach zwrotu funduszy inwestycyjnych: zaledwie pięć z ponad 60 strategii akcji polskich prowadzonych przez TFI w ostatnich miesiącach osiągnęło stopy zwrotu zbliżone do WIG20, reszta wypadła znacznie słabiej. Wniosek nasuwa się sam – nawet zawodowi inwestorzy nie spodziewali się hossy. Zaczęli więc liczyć na korektę, żeby taniej kupić akcje i podłączyć się pod dalsze zwyżki. Tak zwane zaklinanie hossy (w tym przypadku – korekty) jest powszechnie stosowaną techniką inwestycyjną.

Osobiście argumentów za kontynuacją dobrej koniunktury na GPW widzę więcej niż za zmianą trendu. Najważniejszym z nich jest właśnie powszechne oczekiwanie spadków – bessa przychodzi niespodziewanie, a nie kiedy jej wszyscy oczekują. Co innego przejściowa korekta.

Eksperci cytowani przez „Rzeczpospolitą" szacują, że WIG20 zejdzie teraz do 2100 pkt, a więc o 6 proc. od obecnych poziomów. Ludzie, którzy teraz zdecydowali się na inwestycję, będą kilka procent na minusie. Ci, którzy zrobili to dwa miesiące temu – kilka procent na plusie. Zarówno jedni, jak i drudzy nie mają szczególnych powodów, żeby sprzedawać akcje.