To taki nowy paradoks naszego świata. Przećwiczony już w Wielkiej Brytanii z okazji referendum brexitowego i w USA w wyborach prezydenckich z Donaldem Trumpem w roli głównej. Czy podobny scenariusz może się teraz powtórzyć we Francji?
Europa wstrzymała oddech. Mesdames et Messieurs, odgrzewam to staroświeckie, niegdyś mocno wyświechtane, powiedzonko o oddechu, bo pasuje do walki o Pałac Elizejski, której pierwsza tura odbędzie się w najbliższą niedzielę. Przygląda jej się zresztą nie tylko Europa. Bo te francuskie wybory prezydenckie są wyjątkowe, mogą zadecydować o przyszłości najważniejszych instytucji zachodnich – Unii Europejskiej i NATO. Mogą doprowadzić do upadku świata, który, my, Polacy, znamy ledwie od jednego pokolenia.
Wyborom towarzyszy wielka niepewność. Aż czworo kandydatów ma szansę przejść do drugiej tury i każda z tych kandydatur budzi wątpliwości. I tylko jeden z tej czwórki reprezentuje partię tradycyjnego głównego nurtu, a więc przynajmniej teoretycznie gwarantuje, że po wyborach zachodni świat nie zacznie się walić.
Jeżeli Francuzi chcą przebić Brytyjczyków z ich Brexitem i Amerykanów z Trumpem, to bez trudu to osiągną, przepuszczając do drugiej tury dwie skrajności, w wersji prawicowej Marine Le Pen, a w lewicowej Jeana-Luca Mélenchona. To z punktu widzenia Polaków byłby wybór – proszę o wybaczenie, excusez-moi – między cholerą i inną chorobą, uwiecznioną w tytule przez Alberta Camusa. Krótko mówiąc: une catastrophe.
Oboje, Le Pen i Mélenchon, mają bowiem trzy polityczne cechy, groźne dla Polski i organizacji międzynarodowych, które dotychczas zapewniały jej bezpieczeństwo i rozwój ekonomiczny – UE i NATO. Są antyamerykańscy, antyniemieccy i prorosyjscy. A właściwie to i antynatowscy, z tym że Mélenchon mówi o tym bez ogródek (po prostu chce wyprowadzić Francję z paktu), a Le Pen bardziej pokrętnie (ale chce, by nad naszym bezpieczeństwem czuwała też Rosja, jak lis nad kurnikiem).