Stabilne, przewidywalne, z poczuciem odpowiedzialności i niewątpliwie przyjazne. Czy wybory mogą w tej kwestii cokolwiek zmienić? Nie sądzę. Niezależnie od koalicyjnego partnera, jakiego wybierze Angela Merkel, Niemcy nie przestaną być najważniejszym państwem Unii Europejskiej, jej najsilniejszą gospodarką i oczywistym stabilizatorem krótkiej i długoterminowej polityki w naszej części świata.
W ślad za pierwszymi deklaracjami powyborczymi, coraz mniej możliwa wielka koalicja z SPD, czy mniejsza z liberałami i Zielonymi, mogą się różnić politycznie tylko w detalach. Socjaldemokraci wzmocniliby kurs na integrację i byliby bardziej koncyliacyjni wobec Putina. Liberałowie pod wodzą świetnie zapowiadającego się Christiana Lindera sprzeciwią się wzmocnieniu europejskiego fiskalizmu. Zieloni wesprą Merkel w kwestii antyrosyjskich sankcji. Budząca powszechne przerażenie AfD, nawet jeśli (w ślad za wynikami badań exit pool) osiągnie 13,2 proc., zyska wyłącznie fundusze, bo na solidne miejsce w świecie realnej polityki raczej liczyć nie może. W momencie zamykania lokali wyborczych trudno jest rozstrzygnąć, kto zostanie przez panią kanclerz zaproszony do stołu. Na wyjaśnienie tej ważnej zagadki potrzeba kilku dni. Będziemy wyczekiwać z uwagą, ale bez specjalnego niepokoju. Z perspektywy Warszawy najważniejszy bowiem jest fakt, że zaproszenia będą wychodziły z gabinetu Angeli Merkel, a jej nastawienie wobec partnera znad Wisły nie powinno zasadniczo się zmienić.
Nie jest do końca jasne, skąd ta solidarność niemieckiej kanclerz z Warszawą. Czy to kwestia sentymentu zakorzenionego we wspólnym doświadczeniu komunizmu? Czy może raczej realizmu, który nie pozwala zapomnieć o niezwykle bliskich relacjach gospodarczych, handlowych, nie wspominając już o milionach Niemców polskiego pochodzenia i Polaków w Republice Federalnej? A może chodzi o jeszcze co innego. O twarde wyczucie interesu politycznego, w myśl którego sojusz z Polską to nie tylko symbol, ale i fundament europejskiej jedności, tak potrzebnej Niemcom do globalnej rozgrywki z Ameryką, Chinami czy Rosją. Pęknięcie na linii Warszawa–Berlin byłoby w świetle tej logiki bardziej bolesne niż brexit. Polityczna wyrwa tuż przy wschodniej granicy oznaczałaby dla Niemiec piramidalne problemy i nieuchronny koniec europejskiego projektu.
Mądra i doświadczona Mutti doskonale to wszystko rozumie i dlatego Warszawa może czuć się bezpieczna. Nawet ta pisowska, niepokorna i wciąż wierzgająca jak niedojrzały źrebak. Cóż, taki jej urok. Po zaprzyjaźnionym Donaldzie Tusku musieli przyjść przeciwnicy dotychczasowej sielanki. Wahadło historii z natury przecież się wychyla. W krajach mniej dojrzałej demokracji zwykle bardziej niż na Zachodzie. A w Niemczech, jak widać, najmniej. Tylko raz pani kanclerz napomniała ostatnio Polskę, przywołując kwestie praworządności. W kampanii i debacie z Martinem Schulzem temat pojawił się marginalnie. Nie wątpię, że wszystko to rządzący w Warszawie świetnie rozumieją. I z pewnością otwierają mrożone od kilku dni butelki szampana. Możemy grać swoje dalej, myślą politycy PiS. Ale czy na pewno? I co grać? Wciąż tę samą tromtadracką antyeuropejską i antyniemiecką nutę?
Przed tym chciałbym przestrzec. W logice europejskiej gry liczy się bowiem nie tylko przyjazna i dobrotliwa Angela Merkel. Ta gra to twarda walka o mocną pozycję przede wszystkim w Brukseli. Zamiast więc podgrzewać antyniemieckie nastroje i szukać egzotycznych sojuszy, należy twardo oprzeć się na tym jednym, najważniejszym partnerze. Budować swoją przyszłość w Unii w żelaznym sojuszu z Berlinem. Wspierać Merkel we wszystkim, co jest zgodne ze wspólnym interesem (także w kwestii wzmacniania integracji), bo w jej przypadku przynajmniej jednego można być pewnym. Merkel to specjalistka od małych kroków, a nie dyktowanych wielkimi wizjami politycznych rewolucji. Merkel jest do szpiku kości pragmatyczna i odpowiedzialna. A z błędów potrafi się szybko wycofać. Nie mamy i nie znajdziemy w Europie lepszego sojusznika.