Wybory w Niemczech: Angela Merkel może spać spokojnie

Upadek SPD i sukces AfD sprawiły, że niemiecka scena polityczna staje się coraz mniej przejrzysta.

Aktualizacja: 22.09.2017 12:17 Publikacja: 21.09.2017 19:43

Niemcy przywykli do myśli, że na czele rządu stoi Angela Merkel, Mutti (mateczka): spokojna, łagodna

Niemcy przywykli do myśli, że na czele rządu stoi Angela Merkel, Mutti (mateczka): spokojna, łagodna i pogodna, która znajduje zawsze złoty środek.

Foto: AFP

Jest niemal pewne, że niedzielne wybory do Bundestagu wygrają partie chadeckie – CDU i jej bawarski sojusznik CSU. Zbyt duża jest sondażowa różnica pomiędzy nimi a socjaldemokratami z SPD, by mogło się stać inaczej. Pierwszy obóz może liczyć na ok. 35–37 proc. głosów, SPD na ok. 22 proc.

Walka o trzecie miejsce rozstrzygnie się w niedzielę. Rozegrają ją: skrajnie prawicowa, antyimigrancka i antyislamska Alternatywa dla Niemiec AfD (ok. 11 proc.), liberałowie z FDP (ok. 10 proc.), postkomuniści z Die Linke (Lewicy) (ok. 11 proc.) i Zieloni (ok. 10 proc.). Nikogo nie zdziwi jednak fakt, że starcie to wygra AfD. Tyle wiemy.

Wielką niewiadomą jest skład przyszłej koalicji. Zgodnie z badaniami Instytutu Allensbach, gdyby Niemcy mieli wybierać koalicję, niemal jedna czwarta (23 proc.) opowiedziałaby się za układem CDU/CSU i FDP. Za dalszym trwaniem obecnej tzw. wielkiej koalicji (CDU/CSU i SPD) jest 14 proc. obywateli. Za konstelacją SPD, Zieloni i Die Linke optuje 10 proc. Z kolei za układem CDU/CSU, FDP i Zieloni jest zaledwie 4 proc. respondentów.

Czysto teoretycznych możliwości jest oczywiście więcej. Biorąc pod uwagę sondaże nie można wykluczyć, że zabraknie większości w Bundestagu dla koalicji partii chadeckich z liberałami. Przy tym szanse na dokooptowanie do tego układu Zielonych może być bardzo trudne. W takim wypadku może być tak, jak było przez ostatnie cztery lata. Chyba że – co mało prawdopodobne – przy doskonałym wyniku, grubo powyżej 25 proc. udałoby się SPD utworzyć koalicję z postkomunistami i Zielonymi.

Scena po upadku SPD

Nie ma już mowy o dwu silnych partiach politycznych. Po raz ostatni można było o takiej równowadze mówić w 2005 roku, kiedy to CDU/CSU wygrała z SPD przewagą zaledwie jednego punktu procentowego. Pewnym paradoksem jest, że w chwili, gdy reformy przynosić zaczęły zamierzony skutek, poszły na konto szefowej rządu, czyli kanclerz Angeli Merkel, mimo że w jej gabinecie realizacji reform pilnowała SPD w charakterze partnera koalicyjnego.

Potem było już coraz gorzej dla socjaldemokratów. W kolejnych wyborach w 2009 roku i 2013 roku SPD traciła coraz więcej. Dzisiaj nie jest już postrzegana jako partia szczególnie bliska środowisku ludzi pracy.

Dlatego klęskę poniosła strategia Martina Schulza, socjaldemokratycznego kandydata na kanclerza, który usiłował reanimować stare cnoty SPD, starając się przywrócić jej wizerunek ugrupowania walczącego o sprawiedliwość społeczną i obrończynię zarówno uchodźców, jak wszystkich uciśnionych.

Jego retoryka działała w zasadzie przez kilka tygodni, kiedy po objęciu kierownictwa partii w marcu  tego roku SPD osiągnęła poziom poparcie równy CDU /CSU. Potem rozpoczął się zjazd w dół.

Ale też Niemcy dzisiaj to społeczeństwo ery dobrobytu. Zwłaszcza na tle ciągle jeszcze wychodzących z kryzysu finansowego państw południa Europy czy Francji. To nic, że rosną nierówności w dochodach społeczeństwa czy że oszukiwał VW czy mercedes, duma niemieckiej gospodarki. Czy też że w dostępności szerokopasmowego internetu Niemcy zajmują dalekie miejsce na świecie, nawet za Polską. Że zaniedbane przez lata autostrady, mosty wiadukty i cała infrastruktura wymaga gruntownego remontu.

Dobrze jest

Ważne, że jest praca, bezrobocie jest najniższe od czasów, gdy sprowadzano gastarbeiterów, że od dwu lat budżet państwa ma nadwyżki mimo ogromnych wydatków na uchodźców. Jest po prostu znów gemütlich, czyli ujutnie. Nawet z imigrantami. Nie ma skandali politycznych, wielkich wstrząsów, a na czele rządu stoi Angela Merkel, Mutti (mateczka) spokojna, łagodna i pogodna, która znajduje zawsze złoty środek, idąc przy tym z duchem czasu, jak ostatnio w sprawie wprowadzenia małżeństw homoseksualnych.

Przedtem przesunęła prawicową CDU w kierunku środka sceny politycznej. Obywatele nie mają jej za złe, że w Niemczech pojawiło się milion uchodźców i imigrantów.

Wprawdzie ponad dwie trzecie Niemców uważa, że polityka imigracyjna wymaga korekty, ale są też przekonani, że apogeum kryzysu imigracyjnego minęło, bezpowrotnie.

– Zasadniczym problemem jest obecnie integracja przybyszów – zwraca uwagę Jochen Staadt, politolog i socjolog z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Ale w kraju, w którym 18,6 mln obywateli ma korzenie cudzoziemskie i którego społeczeństwo ma spore doświadczenia w absorbcji imigrantów, panuje nadzieja, że i tym razem się uda.

Poza tym jest rządowy program deportacji tysięcy przybyszów, którym nie udzielono azylu, granice są dla imigrantów zamknięte, a CSU domaga się wprowadzenia górnego pułapu imigracji na poziomie 200 tys. osób rocznie. Jest też realizowany od lat program dialogu z islamem, który ma doprowadzić w perspektywie do jego europeizacji. To wszystko działa uspokajająco, chociaż efekty takiej polityki są skąpe.

Czas Alternatywy

Najbardziej widocznym rezultatem kryzysu imigracyjnego jest kariera Alternatywy dla Niemiec. Istnieje od czterech lat i zdołała się usadowić w parlamentach 13 z 16 landów. Wejście do Bundestagu ma jak w banku. To sukces bezprecedensowy. Nie byłby możliwy bez napływu rzesz imigrantów w ostatnich dwu latach.

AfD to typowa partia protestu. Powstała też w akcie protestu, ale przeciwko pomocy finansowej dla Grecji. – Dla takiego rozwiązania nie ma alternatywy – przekonywała wtedy Angela Merkel. Grupa ekonomistów, w tym sporo profesorów, udowadniała, że alternatywa jednak jest i nie należy przeszkadzać Grecji w bankructwie.

Na tym nie można było zbić politycznego kapitału i partia przeszła w ręce prawicowych radykałów, którzy poszli tropem utworzonej w Dreźnie Pegidy (Patriotyczni Europejczycy przeciwko Islamizacji Zachodu). Sukces AfD był tym większy, im więcej przybywało imigrantów.

Upadek SPD i wzlot AfD to najważniejsze wydarzenia ostatnich czterech lat na niemieckiej scenie politycznej. W Bundestagu znajdzie się więc silna skrajnie prawicowa frakcja partii, określanej przez przeciwników z postkomunistycznego ugrupowania Die Linke (Lewica) „półnazistami" czy wprost nazistami przez Sigmara Gabriela, szefa niemieckiej dyplomacji z SPD. Czołowy kandydat AfD w obecnych wyborach Alexander Gauland wzywa do odrzucania „kultu winy", który powinno zastąpić poczucie dumy z niemieckich żołnierzy w II wojnie. Z taką AfD nikt nawet o koalicji nie myśli, tak jak do tej pory z postkomunistami.

AfD zdjęła wiatr z żagli NPD, którą znów próbuje się zdelegalizować. Alternatywie to nie grozi. Ma poparcie środowisk przeciwnych imigracji oraz sporej liczby Niemców, którym towarzyszy poczucie wykluczenia. To zapewni AfD polityczny byt na najbliższe lata.

Jest niemal pewne, że niedzielne wybory do Bundestagu wygrają partie chadeckie – CDU i jej bawarski sojusznik CSU. Zbyt duża jest sondażowa różnica pomiędzy nimi a socjaldemokratami z SPD, by mogło się stać inaczej. Pierwszy obóz może liczyć na ok. 35–37 proc. głosów, SPD na ok. 22 proc.

Walka o trzecie miejsce rozstrzygnie się w niedzielę. Rozegrają ją: skrajnie prawicowa, antyimigrancka i antyislamska Alternatywa dla Niemiec AfD (ok. 11 proc.), liberałowie z FDP (ok. 10 proc.), postkomuniści z Die Linke (Lewicy) (ok. 11 proc.) i Zieloni (ok. 10 proc.). Nikogo nie zdziwi jednak fakt, że starcie to wygra AfD. Tyle wiemy.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 764
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 763
Świat
Pobór do wojska wraca do Europy. Ochotników jest zbyt mało, by zatrzymać Rosję
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 762
Świat
Ekstradycja Juliana Assange'a do USA. Decyzja się opóźnia