Bulwarówki, używające sobie na „aroganckich politykach", pomijały już kontekst komentarza, który dotyczył wynagrodzenia jednej z wiceministrów: cenionej specjalistki, która w prywatnej firmie zarobiłaby kilkakrotnie więcej. Wówczas, w trakcie kampanii przedwyborczej, gdy większość Polaków nie odczuwała jeszcze poprawy koniunktury na rynku pracy (bezrobocie przekraczało 11 proc.), trudno było o racjonalną dyskusję o wynagrodzeniach wysokich urzędników państwowych.

Chociaż ekonomiści już wtedy zwracali uwagę, że tanie państwo z marnie opłacanymi urzędnikami (nie tylko wysokich szczebli) zwykle okazuje się drogim państwem, ale ich opinie nie zdobyły specjalnego posłuchu. Od tamtej afery minęły trzy lata, lecz – jak dowodzą opublikowane niedawno wyniki badania firmy Sedlak & Sedlak za 2017 r. – nadal stawiamy raczej na tanie państwo. Mediana, czyli środkowa wartość wynagrodzeń, w 2017 r. w administracji rządowej wynosiła nieco ponad 3,8 tys. zł brutto miesięcznie. To wyraźnie mniej niż w sektorze przedsiębiorstw, gdzie przeciętna miesięczna płaca przekraczała (od połowy roku) 4,5 tys. zł brutto, a pracodawcy coraz częściej przyznawali, że muszą podkupywać dobrych specjalistów.

Państwowym urzędom nie jest łatwo wygrać w tej rywalizacji o talenty, co zresztą pokazują dane w sprawozdaniu szefa służby cywilnej za miniony rok. Odsetek naborów do służby cywilnej zakończonych zatrudnieniem był wtedy najniższy od pięciu lat (63 proc.). Przedstawiciele ministerstw nie kryją w prywatnych rozmowach, że teraz, gdy spadła kojarzona z administracją publiczną stabilność zatrudnienia, trudniej im pozyskać dobrych specjalistów. Wprawdzie ci najlepsi są zazwyczaj ambitni, więc poza pobudkami patriotycznymi można ich przyciągnąć też niespotykanymi w firmach wyzwaniami, ale z czasem i oni mogą ulec superofercie z prywatnej firmy.