Liberalne państwo przegrywa z ludzką naturą

Kryzys Zachodu jest błędnie zdefiniowany: on nie dotyczy mniejszych lub większych wydatków wojskowych, lepszych lub gorszych zapisów traktatu o Unii Europejskiej. On dotyczy człowieka, który traci religię, traci rodzinę i jest anonimowy wśród sąsiadów.

Aktualizacja: 22.10.2017 21:05 Publikacja: 22.10.2017 00:01

Liberalne państwo przegrywa z ludzką naturą

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

Globalizacji zdarzył się wypadek. W czasach, kiedy ten sam serek możemy kupić w sklepach od Nowego Jorku przez Dubaj po Lizbonę, kiedy słuchamy tej samej muzyki pop, ludzie w wielu państwach zażądali „swojskości", którą mają im zapewnić populistycznie nastawieni politycy prawicy lub lewicy. Poszukiwanie utulenia wśród „swoich", a nie „globalnych" wartości, opowieści o powrocie do swojej kultury i religii są jak powracanie do dawno opuszczonych kościołów zamienionych na dyskoteki. Oto kulturowy wymiar tego, co zdarzyło się w polityce ostatniej dekady.

Punktem odniesienia dla tego podejścia jest nacjonalizm, a właściwie jego specyficzny populistyczny rodzaj. Część elity, niezadowolona ze swojego statusu w poprzednich dekadach, a dokładnie w okresie Pax Americana po 1989 roku, wymyśliła opowieść dla szerszych mas i je pociągnęła. Po czym można poznać współczesny populistyczny nacjonalizm? Po pierwsze, część niedawnych elit podaje się za kogoś innego i ogłasza wojnę z elitą. Na jej wezwanie staje zubożała klasa średnia. Po drugie, narzędziem tej wojny ma być demokracja bezpośrednia. Wola ludu staje się prawem – dlatego uzasadnia się naruszanie norm prawnych. Ważnym składnikiem tego „nowego" jest frontalna krytyka globalizacji, NATO, a najczęściej Unii Europejskiej.

I wreszcie najważniejsze: obietnica wielkiej zmiany, odcięcia się od poprzedniego systemu. W niektórych przypadkach pojawia się też obietnica sukcesu gospodarczego. Za tym idzie zwiększanie obecności państwa w gospodarce, rządowe inwestycje itd. Można powiedzieć, że dzisiejszy populistyczny nacjonalizm jest cyfrową wersją przedwojennego (analogowego) faszyzmu. W istocie mechanizm jest prosty: dzisiejszy nacjonalistyczny populizm to instrument walki o władzę i pieniądze części elity z inną jej częścią. Ilustracją tego może być kariera polityczna Donalda Trumpa, który zdołał przekonać obywateli USA, że on z tymi, z którymi jeszcze niedawno namiętnie fotografował się na balach i rautach, nie ma nic wspólnego.

Populistyczno-nacjonalistyczny trend obejmuje praktycznie cały polityczny Zachód, jego oddziaływanie znajdziemy w każdym państwie Europy i w USA. W Holandii w wyborach z 2017 r. Partia Wolności uzyskała drugie miejsce i 20 mandatów w parlamencie. W Niemczech AfD jest po ostatnich wyborach trzecią siłą w Bundestagu. Pozycja Marine le Pen w ostatnich wyborach we Francji, szczególnie prezydenckich, pokazała, jak wielkie wpływy mają nacjonaliści francuscy. Trend nie ominął Szwajcarii, gdzie antyislamska Partia Ludowa zdobyła w wyborach w październiku 2015 r. ponad 29 proc. głosów, co dało jej pierwsze miejsce.

Partie populistyczne pokonały największą barierę niemożliwości i weszły do rządów, czyli na polityczne salony. W Norwegii u władzy jest Partia Postępu, która cztery lata temu zdobyła ponad 16 proc. głosów. Najdziwniejsza i najbardziej znamienna jest sytuacja Grecji. Tam u steru rządów trwa blok, w którego skład weszły Syriza, skrajnie lewicowa partia kierowana przez Aleksisa Ciprasa, i skrajnie prawicowa partia Niezależni Grecy. Już sama Syriza ma 149 miejsc w 300-osobowym greckim parlamencie.

Wyklinana do niedawna austriacka Partia Wolności będzie wkrótce współrządzić ze zwycięską Partią Ludową, która się właśnie do niej upodobniła. W Szwecji niebawem mogą dojść do głosu nacjonalistyczni Szwedzcy Demokraci. Ciekawy jest przykład Węgier, gdzie konkurują na scenie politycznej nacjonalistyczny Jobbik i imitujący go w wielu kwestiach, w celu pozyskiwania sympatii wyborców o poglądach narodowych, Fidesz. Najczęściej koalicje z ugrupowaniami nacjonalistycznymi kończą się dla partii tradycyjnej centroprawicy utratą poparcia elektoratu – na Węgrzech jest trochę inaczej, głównie dlatego, że inne partie praktycznie przestały istnieć.

„Bóg jest z nami"

U źródeł populistyczno-nacjonalistycznego zwrotu leży histeryczne poszukiwanie tożsamości. Europejczycy, patrząc na imigrantów, zaczęli sobie uświadamiać, jak słaba jest ich tożsamość: że zapomnieli i o swojej kulturze, i religii, nawet o swoich rodzicach i dziadkach, którzy często powędrowali do domu starców; że statystycznie rzecz ujmując, nie mają dzieci, nawet nie będzie miał ich kto obronić ani zaopiekować się nimi na starość. W takiej sytuacji bogatym ludziom Zachodu przychodzi do głowy pomysł: otoczyć się murem i fosą jak w średniowiecznym oblężonym mieście i jakoś to będzie.

Jeśli popatrzeć na społeczną mapę dzisiejszej Europy, rzucają się w oczy dwa zjawiska: sekularyzacja i zapaść demograficzna. Nacjonaliści i populiści łudzą społeczeństwo, że mają na to sposób. Sekularyzacja jest zjawiskiem opisywanym przez socjologów, w rzeczywistości jednak zaczyna się na poziomie konkretnego człowieka, który najpierw traci potrzebę pośrednictwa Kościoła w kontakcie z Bogiem, potem jego Bóg staje się kompilacją różnych tradycji religijnych, następnie zaś przychodzi poczucie pustki. Narzędzia socjologa czy religioznawcy wyłapują to z pewnym opóźnieniem. Wobec zjawiska odchodzenia od Kościoła także duchowni są gotowi oddać się w opiekę państwu szermującemu hasłami religijnymi. Nacjonalizm tworzy nową wspólnotę w pustym miejscu po tak istotnym dla Zachodu doświadczeniu religii. Nie ma łatwego sposobu na odwrócenie trendu sekularyzacji. Zrewoltowana prawicowa młodzież zasłania się religią, ale nie jest w stanie przyjąć na przykład zasady miłości bliźniego w odniesieniu do innych religii czy koloru skóry, bo przecież sam populistyczny zwrot jest po to, by się odróżnić od silnych tożsamością muzułmanów.

Podobnie jest z demografią – także tutaj problem tkwi w każdym człowieku z osobna. Tak jak w przypadku sekularyzacji nie ma skutecznych narzędzi walki z załamaniem demograficznym. Niekorzystny trend w liczbie urodzeń będzie widoczny statystycznie, można go do jakiegoś stopnia kojarzyć z taką lub inną polityką państwa i próbować przeciwdziałać. Jednakowoż w najczęściej dość bogatych państwach Zachodu decyzja, czy mieć dziecko, ma osobisty charakter. Czy wziąć za kogoś odpowiedzialność? To decyzja, która zapada w sumieniu.

Kryzys Zachodu jest błędnie zdefiniowany: on nie dotyczy mniejszych lub większych wydatków wojskowych, lepszych lub gorszych zapisów traktatu o Unii Europejskiej. On dotyczy człowieka, który traci religię, traci rodzinę, nie ma sąsiadów – mieszkańcy tej samej ulicy są, z wyjątkiem najlepszych lub bardzo tradycyjnych osiedli, anonimowi. Dorosłe kobiety i mężczyźni (częściej ci drudzy) nie założą firmy ani rodziny, zjedzą u mamy pomidorową i pójdą pokrzyczeć: „Polska dla Polaków". Pozostaje im uwierzyć charyzmatycznemu liderowi, że tą wspólnotą, która ich uratuje, jest wyniesiony ponad wszystko naród i – co najważniejsze – że to ich naród jest najlepszy.

Cała nauka Jana Pawła II, wypowiedzi Kościoła w XX wieku – encykliki społeczne, teksty papieży – są sceptyczne wobec nacjonalizmu. Kościół, doświadczony autorytaryzmami i totalitaryzmami, jasno mówi, że chwilowa wola ludu nie stoi ponad prawem. Populiści pod portretem papieża sławią naród ponad wszystko. A jednak nacjonaliści (z wyjątkiem tych najbardziej radykalnych, którzy walczą z Bogiem, oraz tych, którzy z Bogiem nie mieli kontaktu „instytucjonalnego" od kilku pokoleń) mówią: „my chcemy Boga", „Bóg jest z nami". Rzecz jasna, statystyki nie dowodzą, by zwolennicy XXI-wiecznego nacjonalizmu zmieniali się na ewangeliczną modłę. Po prostu uciekają od swojej samotności w nowoczesnym świecie.

Religia staje się tarczą. Nacjonaliści obwiniają instytucje międzynarodowe, w Europie – instytucje Unii Europejskiej, o osłabienie religijności narodów. To nonsens. Instytucje UE czy ONZ niejednokrotnie podejmowały działania wymierzone w religię, jednak trudno chyba znaleźć chociaż jeden przypadek, w którym, powiedzmy, dyrektywa unijna przekonała kogoś, że Jezus Chrystus nie zmartwychwstał. Religijność zaczyna się od indywidualnego doświadczenia i gaśnie – jeśli tak się dzieje – w indywidualnym wymiarze. Wszystko inne to polityka. Wielu odeszło od Kościoła z powodu zgorszenia publicznego pochodzącego od osób, które mają potrzebę mówienia o swej religijności, demonstrowania jej w postaci odpowiednich strojów itd., ale nie widzą związku pomiędzy wyznawaniem wiary a świadectwem w języku, działaniach czy kulturze osobistej. Religia więc w tym ujęciu jest po to, by się odróżnić: ci z Bliskiego Wschodu mają swoją religię – my też. W takich warunkach powstaje ryzyko krzyżactwa, czyli używania religii do walki politycznej, a nawet militarnej.

Popyt na nacjonalizm

Marine Le Pen chwali się kontaktami z Moskwą, szef Szkockiej Partii Narodowej usprawiedliwia aneksję Krymu. Przywódca niemieckiej AfD upomina się o cześć Wehrmachtu. To przykłady najbardziej drastyczne. Dla współczesnych populistyczno-narodowych ruchów cechą charakterystyczną jest brutalny język: łatwość oskarżenia o własne niepowodzenia uchodźców, obcokrajowców – tych innych. Widać to szczególnie w debatach historycznych. Nacjonalizm wyklucza krytyczną historiografię: wszystko, co zdziałał dany naród, jest niewinne i szlachetne. Według tego klucza Ukrainiec Stepan Bandera jest zawsze dobry, Słowak ks. Jozef Tiso jest bohaterem itd., a Franciszek Przysiężniak („Ojciec Jan") czy Romuald Rajs „Bury" w dzisiejszych warunkach nie zostaliby oskarżeni o zbrodnie wojenne, których się dopuścili. Stałoby się tak w imię absolutyzacji historii narodu.

Nacjonaliści przekraczają kolejne bariery, ponieważ dzisiejsze pokolenie ostatnią wojnę rozumie równie mało jak powstanie styczniowe. Coraz mniej jest dziadków i babek, którzy pamiętają wydarzenia sprzed 70 lat. Ludzie myślą, że wojna to coś, co się nam nie może przydarzyć, są pewni, że wiedzą, gdzie jest granica pomiędzy pokojem a konfliktem zbrojnym, wierzą, że II wojna światowa zaczęła się od bombardowania Wielunia i strzałów z pancernika „Schleswig-Holstein". Tymczasem wojna zaczęła się od nacjonalizmów gospodarczych Dwudziestolecia, od pogromów Żydów, od nacjonalistycznych rządów w wielu krajach Europy, a w innych, jak we Francji, silnych nacjonalistycznych trendów. Między wojną i pokojem nie było wyraźnej granicy.

Oczywiście, atak Niemiec na Polskę był ważną cezurą, ale gdyby nie atmosfera lat 30., konflikt zbrojny by nie wybuchł. Współczesne ruchy nacjonalistyczne mają się coraz lepiej także dlatego, że doświadczenie wojny, a szczególnie okresu przedwojennego, stało się odległą historią. W latach 1989–1991, gdy kształtował się nowy ład, na czele supermocarstwa stał żołnierz z II wojny światowej pilot US Navy George Bush senior, Francją rządził były aktywista francuskiego ruchu oporu François Mitterrand. Doświadczenie wojny było szczepionką przeciw nacjonalizmowi. Po 1989 roku tylko dlatego udało się nie wrócić w koleiny nacjonalizmu, z których Europa wypadła pół wieku wcześniej, że wspomnienie światowego konfliktu pozwalało przekonać ludzi, iż warto wzmacniać NATO i tworzyć Unię Europejską.

Ten czas jednak mija. W Europie, szczególnie Środkowej, pojawił się zaś odłożony popyt na nacjonalizm. Stało się dokładnie tak, jak przed ćwierćwieczem przewidywał Francis Fukuyama: liberalne państwo nie wytrzymuje starcia z naturą ludzką. Jedni chcą być jak inni, tak samo ważni i bogaci, inni chcą być uznani za „lepszych", a jeszcze inni znudzili się świętym spokojem Zachodu. Nacjonalizm naszych czasów rodzi się w najbogatszej części świata, pełnej taniej żywności i odzieży oraz tanich ofert biur podróży, samochodów i wszelkich innych dóbr. Żeruje na tym, co w człowieku najsłabsze: na zazdrości i zawiści, nie na nędzy. Oczywiście, mają swoje znaczenie oligarchizacja dotychczasowych elit, ich błędy, ale problem tkwi głębiej i poza odzyskaniem tożsamości przez Europejczyków nie ma pomysłu na to, jak sobie z nim poradzić.

Jest jeszcze jeden szczególny typ nacjonalizmu: w regionach, które nie skorzystały z historycznych okoliczności, by uzyskać niepodległość. To przede wszystkim Katalonia i Szkocja. Nacjonaliści wmawiają ludziom tezę nieoczywistą, acz brzmiącą bardzo atrakcyjnie, że naród najlepiej rozwija się we własnym małym państwie. W czasach, gdy kluczem do sukcesu jest konkurencyjność gospodarki, przepływ towarów i po prostu dostęp do rynku, to założenie może być wątpliwe. Niech przemówi przykład Węgrów. Wszak to oczywiste, że najlepsze warunki rozwoju naród ten miał w ramach monarchii austro-węgierskiej, a nie w ciasnych możliwościach powersalskiego państwa.

Mechanizm od starożytności jest jednak taki sam. Lokalna elita woli być władzą sama sobie, niż liczyć się z metropolią, chociażby w ramach szerokiej autonomii, jaką ma przykładowo Katalonia. Czy dla szerszych grup obywateli takie rozwiązanie jest lepsze? Niekoniecznie. Jednak dla oligarchii urzędniczo-biznesowej może wydawać się idealne. Dzisiejsze media pozwalają rozpropagować ideę separacji na tyle, by zmobilizowana większość głosujących (najczęściej nie większość obywateli) w referendum powiedziała nowemu projektowi „tak". Władza jednak szybko zamienia się w oligarchię bez kontroli ze strony mediów i możliwości rozwoju. Wtedy ludzie albo poddają się propagandzie sukcesu, albo orientują, że coś poszło nie tak, że poszli za nacjonalistyczną fatamorganą, ale najczęściej jest już za późno na korektę linii politycznej.

Zewnętrzna ręka

Komintern stanowił jeden z najważniejszych pomysłów Stalina. Otóż nie tylko w strukturze oddziaływania sowieckiego imperium miały być inne państwa komunistyczne, ale też w krajach demokratycznych miały działać partie komunistyczne i korzystając z warunków wewnętrznych, dążyć do władzy. W wielu wypadkach w demokracji wystarczy przecież mieć 10 proc. poparcia, by zyskać wpływ na rząd.

Pod koniec XX wieku ktoś na Kremlu podjął decyzję, by inaczej niż w czasach stalinowskich zagrać nie komunizmem, lecz nacjonalizmem. Pierwszą partią tego rodzaju, łączącą postawę antyeuropejską ze wsparciem kredytowym z Kremla, stał się Front Narodowy we Francji, który pierwszy polityczny sukces odniósł, otrzymując 10 proc. głosów w wyborach z 1986 roku. Przywódcy Frontu chlubią się pożyczkami zaciąganymi w Moskwie.

Zmienił się więc ideologiczny wektor zaangażowania Rosji na Zachodzie. Miejsce komunistów zajęli nacjonaliści, ale zasada pozostaje ta sama: próbować zwyciężać w demokratycznych państwach za pomocą „ich" demokratycznych metod. Po wielu latach prób zaczyna to przynosić rezultaty. W gruncie rzeczy to zdolność do operowania w polityce wewnętrznej najbardziej stabilnych demokracji, takich jak Wielka Brytania czy ostatnio USA, jest największym atutem odbudowującej siłową pozycję Rosji. Prawdopodobnie efektywność tego rodzaju działań jest już wyższa niż w czasach komunistycznych. Także liczebność współpracujących z Moskwą organizacji robi wrażenie.

Punktem zwrotnym w historii dzisiejszego prawicowego Kominternu (Putinternu, jeśli posłużyć się terminem ukutym przez Czesława Kosiora z Centrum Analiz Strategicznych) od 2014 roku była i jest kwestia krymska. Poparcie danego podmiotu dla aneksji może być odczytywane jako symboliczny akces do Putinternu i swego rodzaju polityczny hołd wasala złożony prezydentowi Rosji. Poparcia dla aneksji Krymu udzieliły Putinowi (lub wyraziły zrozumienie dla jego działań) partie cieszące się w swoich krajach poważnym poparciem, m.in. wspomniany wyżej Jobbik, włoska Liga Północna i szkocka Partia Narodowa. W kilku przypadkach partie te mają udział we władzy w swoich państwach. Krąg wsparcia polityki Putina trzeba też poszerzyć o niektóre partie lewicowe, jak niemiecka Die Linke, oraz grupę liderów opinii na Zachodzie – najbardziej znany z nich to aktor Gerard Depardieu. Źródła w amerykańskim wywiadzie podawały, że Rosja wywierała w ten sposób wpływ na wyniki referendów w Holandii (decydowała się tam kwestia umowy stowarzyszeniowej UE z Ukrainą), a także w Wielkiej Brytanii w sprawie brexitu, ostatnio zaś na wynik wyborów prezydenckich w USA.

Autorytaryzm naszych czasów

Współczesny populistyczny nacjonalizm w Europie Środkowej musi prowadzić do wojny. Nie da się na małym terytorium naszych środkowoeuropejskich stron pogodzić ambicji wszystkich. Gdzieś na dnie nacjonalistycznego myślenia tkwi niezmiennie marzenie o wielkości, także terytorialnej. Nie jest artykułowane wprost – ten plan nie jest przeznaczony dla zwyczajnych zjadaczy chleba i prostolinijnych uczestników demonstracji. W pierwszym odruchu by tego nie przyjęli – ludzie jednak nie chcą wojny. W nacjonalistycznym myśleniu jest zawsze ten element „jakby co". Czas na rewindykację może w takim ujęciu przyjść niespodziewanie, gdy rozchwieje się system. Dlatego nacjonaliści marzą najczęściej o momencie wielkiej geopolitycznej zmiany.

W każdym kraju mogą mieć inny plan. Węgry nie wrócą do granic przedwersalskich bez konfliktu z Ukrainą, Słowacją i Rumunią, Polska nie może odzyskać ziem wschodnich bez wojny z sąsiadami (obawiający się konfliktów etnicznych w Europie Fukuyama w „Końcu historii" przewidywał konflikt polsko-litewski), Ukraina nie dostanie Chełmszczyzny bez konfliktu z Polską itd.

Nacjonalizm niesie też ze sobą ryzyko autorytaryzmu. Problem w tym, że autorytaryzm nieraz w historii zaczynał się od demokratycznych wyborów, tylko kolejnych już nie było. Ludzie współcześnie go lekceważą. Pytają ze wzruszeniem ramion: „Dzisiaj?", „W naszych czasach?". Sa pewni, że nasz autorytaryzm byłby inny, lżejszy. Pytanie, skąd ta pewność. A gdyby ktoś zrobił już całkiem nie analogowy, ale w pełni zdigitalizowany autorytaryzm, zamiast pieniędzy dał tylko karty płatnicze, kontrolował internet i media, naciskał na biednych skołowanych ludzi? Gdyby to czynił przez kilka lat? Czy to byłoby mniej czy więcej niż we Francji Philippe'a Pétaina, Austrii Kurta Schuschnigga lub we Włoszech Benito Mussoliniego?

A może to chwila w historii? Może nasz dzisiejszy nacjonalizm nostalgii to ostatni nacjonalistyczny akcent w dziejach? Może ludzkość czeka jednak globalna wioska, może Zachód wróci do swej tożsamości i nie będzie potrzebował narodowego doładowania? Może partie nacjonalistyczne zmienią się pod wpływem instytucji demokratycznych, porzucą historyczny pesymizm i za parę lat będziemy tę epokę opisywać jako kryzys, z którego Zachód wyszedł mocniejszy?

Autor jest historykiem, politologiem, adiunktem w INP PAN, był m.in. wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie PiS

Globalizacji zdarzył się wypadek. W czasach, kiedy ten sam serek możemy kupić w sklepach od Nowego Jorku przez Dubaj po Lizbonę, kiedy słuchamy tej samej muzyki pop, ludzie w wielu państwach zażądali „swojskości", którą mają im zapewnić populistycznie nastawieni politycy prawicy lub lewicy. Poszukiwanie utulenia wśród „swoich", a nie „globalnych" wartości, opowieści o powrocie do swojej kultury i religii są jak powracanie do dawno opuszczonych kościołów zamienionych na dyskoteki. Oto kulturowy wymiar tego, co zdarzyło się w polityce ostatniej dekady.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii