Międzynarodowe lotnisko w Pekinie wygrało niedawno plebiscyt na najlepsze na świecie pod wzgledem udogodnień ocenianych przez podróżnych. Trudno powiedzieć, o jakie mogło chodzić. Poza usługą zawierania przez celników mobilnej baterii - swoją dostałem jako suwenir od jednego z koncernów w Seulu, była maleńka, nie starczała na długo, ale miała tradycyjnie zdobione wierzch; niestety nie napisano na niej pojemności, więc trafiła do kosza; tłumaczenie, że to prezent od znajomych, że widać że to bardziej gadżet, że przy mnie wchodzą osoby z bateriami-gigantami, nie zdaje się na nic - no capacity sir, not allowed, sorry - na terminalu nr 3 z lotami do Europy prawie nie ma tablic informacyjnych. Jeden Subway, sklepy z ponuro obecnymi kosmetykami. Chińskich pamiątek i ciastek oczywiście masa. Trafiam też na krzesło, które niemiłosiernie pode mną trzeszczy. Może to te cenione atrakcje przez głosujących.
Księgarnia ma same chińskie książki na czele z tą prezydenta Xi, którą sprzedaje się także i na warszawskim Okęciu. Angielski znalazłem tylko jeden album o czasach komunizmu, rozlatujący się, z ponadrywaną okładką. Takiego cuda, żeby w dalekim kraju w Azji nie było na lotnisku książek o własnej kulturze dla obcokrajowców nie było ani w Korei Południowej ani w Wietnamie. Tamtym zależy na szukaniu zrozumienia, wydają serie poradników "Dos and Don'ts", co wypada a co nie, i sprzedają nie tylko o własnym, ale także o innych krajach. Trzeba sobie wzajemnie pomagać, zeby świat zrozumiał. Wiem, że to może zabrzmieć na przesadę, ale może to także dowód na wspólny front przed głównym przeciwnikiem, którym od zawsze były Chiny.
Nawet dalece zaawansowana proajatyckość nie pomaga ma tym rzekomo super lotnisku. Brakuje tutaj koreańskiej precyzji, tam się wszystko zgadzało, tu człowiek zaczyna sie obawiać, że nagle zdarzy się coś nieoczekiwanego i nie dojdzie się do samolotu, który widać przez okno. Język też męczy, niemożność porozumienia się, hermetyczność nawet przy znajomości realiów Azji, znaków w wersji japońskiej i byciu z Azją na bieżąco.
Nawet bez tej nieszczęsnej baterii można mieć Chińczyków dosyć. Prawdopodobnie - bo przecież lotnisko wygrywa w badaniu, a Zakazane Miasto to lider świata pod względem liczby turystów - chodzi o to, że człowiek czuje się tu niepotrzebny. Może nie jak intruz, ale bardziej powietrze. Oni do niczego gości nie potrzebują. Wyrasta z tego taka dziwna świadomość. Poza tym chińskie podejscie, że gdy się kimś zajmują, robią to do granic logiki. Najmniejsza prośba o zrobienie czegoś inaczej niż stoi w grafiku oficjalnej wizyty sprawia w tej opresyjno-opiekunczej rzeczywistości problem. Jeżeli na doodatek jeszcze dopłaca si, żeby poznać ich lepiej, ląduje się poza marginesem uwagi. Przed własnym wylotem dowiedziałem sie, że organizator pobytu dla ponad 250 gości z całego świata nie ma zamiaru zadbać o przewóz na lotnisko dla mnie, bo sam chciałem zostać dłużej. I pomimo próśb z mojej strony na wiele dni wcześniej, nie przekazuje mi nawet szczątkowej informacji. Nie chodzi o darmową taksówkę, za 25 juanów można z centrum dostać się na lotnisko, ale o komfort i spokój w głowie, że na drugim końcu świata ktoś nad drugim czuwa.
Pekin jest gigantyczny. Odległości w nim także. Chińskie miasta o niewyobrażalnej na Zachodzie skali buduje, ale jeżeli to wszystko bazuje na takiej dziwnej energii, nie jest to przyjemna świadomość. Przypominają się zbiory porad dla biznesmenów o tych wizytówkach niezbędnych w Azji, o cierpliwym znoszeniu różnic kulturowych, o przystawaniu na niekończące się spotkania i poznawanie się przed rozpoczęciem interesów. Eksperci radzą, że po prostu trzeba to zrobić i takie zasady na pewno działają, jednak w praktyce jest się tu jak petent, a Chińczycy niczym wielka baba ze wspominanego dziekanatu.