Państwo baby z dziekanatu

Pracownica akurat tego urzędu na uniwersytecie jest tylko symbolem. W rzeczywistości można było na studiach na lepsze i gorsze osoby.

Aktualizacja: 31.07.2016 00:01 Publikacja: 31.07.2016 00:01

Rafał Tomański

Rafał Tomański

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Międzynarodowe lotnisko w Pekinie wygrało niedawno plebiscyt na najlepsze na świecie pod wzgledem udogodnień ocenianych przez podróżnych. Trudno powiedzieć, o jakie mogło chodzić. Poza usługą zawierania przez celników mobilnej baterii - swoją dostałem jako suwenir od jednego z koncernów w Seulu, była maleńka, nie starczała na długo, ale miała tradycyjnie zdobione wierzch; niestety nie napisano na niej pojemności, więc trafiła do kosza; tłumaczenie, że to prezent od znajomych, że widać że to bardziej gadżet, że przy mnie wchodzą osoby z bateriami-gigantami, nie zdaje się na nic - no capacity sir, not allowed, sorry - na terminalu nr 3 z lotami do Europy prawie nie ma tablic informacyjnych. Jeden Subway, sklepy z ponuro obecnymi kosmetykami. Chińskich pamiątek i ciastek oczywiście masa. Trafiam też na krzesło, które niemiłosiernie pode mną trzeszczy. Może to te cenione atrakcje przez głosujących.

Księgarnia ma same chińskie książki na czele z tą prezydenta Xi, którą sprzedaje się także i na warszawskim Okęciu. Angielski znalazłem tylko jeden album o czasach komunizmu, rozlatujący się, z ponadrywaną okładką. Takiego cuda, żeby w dalekim kraju w Azji nie było na lotnisku książek o własnej kulturze dla obcokrajowców nie było ani w Korei Południowej ani w Wietnamie. Tamtym zależy na szukaniu zrozumienia, wydają serie poradników "Dos and Don'ts", co wypada a co nie, i sprzedają nie tylko o własnym, ale także o innych krajach. Trzeba sobie wzajemnie pomagać, zeby świat zrozumiał. Wiem, że to może zabrzmieć na przesadę, ale może to także dowód na wspólny front przed głównym przeciwnikiem, którym od zawsze były Chiny.

Nawet dalece zaawansowana proajatyckość nie pomaga ma tym rzekomo super lotnisku. Brakuje tutaj koreańskiej precyzji, tam się wszystko zgadzało, tu człowiek zaczyna sie obawiać, że nagle zdarzy się coś nieoczekiwanego i nie dojdzie się do samolotu, który widać przez okno. Język też męczy, niemożność porozumienia się, hermetyczność nawet przy znajomości realiów Azji, znaków w wersji japońskiej i byciu z Azją na bieżąco.

Nawet bez tej nieszczęsnej baterii można mieć Chińczyków dosyć. Prawdopodobnie - bo przecież lotnisko wygrywa w badaniu, a Zakazane Miasto to lider świata pod względem liczby turystów - chodzi o to, że człowiek czuje się tu niepotrzebny. Może nie jak intruz, ale bardziej powietrze. Oni do niczego gości nie potrzebują. Wyrasta z tego taka dziwna świadomość. Poza tym chińskie podejscie, że gdy się kimś zajmują, robią to do granic logiki. Najmniejsza prośba o zrobienie czegoś inaczej niż stoi w grafiku oficjalnej wizyty sprawia w tej opresyjno-opiekunczej rzeczywistości problem. Jeżeli na doodatek jeszcze dopłaca si, żeby poznać ich lepiej, ląduje się poza marginesem uwagi. Przed własnym wylotem dowiedziałem sie, że organizator pobytu dla ponad 250 gości z całego świata nie ma zamiaru zadbać o przewóz na lotnisko dla mnie, bo sam chciałem zostać dłużej. I pomimo próśb z mojej strony na wiele dni wcześniej, nie przekazuje mi nawet szczątkowej informacji. Nie chodzi o darmową taksówkę, za 25 juanów można z centrum dostać się na lotnisko, ale o komfort i spokój w głowie, że na drugim końcu świata ktoś nad drugim czuwa.

Pekin jest gigantyczny. Odległości w nim także. Chińskie miasta o niewyobrażalnej na Zachodzie skali buduje, ale jeżeli to wszystko bazuje na takiej dziwnej energii, nie jest to przyjemna świadomość. Przypominają się zbiory porad dla biznesmenów o tych wizytówkach niezbędnych w Azji, o cierpliwym znoszeniu różnic kulturowych, o przystawaniu na niekończące się spotkania i poznawanie się przed rozpoczęciem interesów. Eksperci radzą, że po prostu trzeba to zrobić i takie zasady na pewno działają, jednak w praktyce jest się tu jak petent, a Chińczycy niczym wielka baba ze wspominanego dziekanatu.

Dla porównania w Korei Południowej wieźli mnie na lotnisko podczas niespodziewanego strajku Lufthansy, chociaż nie pasowało to do informacji, które uzyskiwano na infolinii. Załatwiali objazd z dodatkową przesiadką, żebym tylko mógł wylecieć wtedy, kiedy miałem. Byli do dyspozycji, słuchali potrzeb. W Wietnamie najchętniej, by się do przykleili z nudów/ciekawości/robienia czegoś innego niż zwykła praca. Też chcieli słuchać i asystowali przy wszystkim. Sami załatwiali wycieczki, dbali nawet o to, by zapewnić miejsce z przodu przy kierowcy z najlepszym widokiem. Gościnność po chińsku polega na sprowadzenie 248 osób z całego świata, zrobienie pokazowego spotkania z aparatczykiem (może nawet przez duże A, bo w końcu to numer 7 w kraju), czy ustawianiu każdego z osobna na podeście do grupowego zdjęcia. Prosta wiadomość, że nie są już w stanie zawieźć na lotnisko z dowolnego nawet, błahego powodu, jest dla nich czymś nienaturalnym. Mimo że staram się nawet to przewidzieć i dodatkowo trzykrotnie nawiązuję kontakt z przedstawicielem organizatora. Kilka dni przed odlotem przy mnie tłumacz dzwoni do osoby odpowiedzialnej za eventu i dostaję potwierdzenie, że mam się o nic nie martwić. Wysyłam dodatkowo maila, żeby potwierdził na inny niż zwykle adres, bo w Chinach Gmail nie działa, wysyłam nawet SMS rano, czy o mnie pamiętają.

Cudzoziemiec-petent na szczęście wyjeżdża i nie będzie trzeba tłumaczyć się z niezrozumiałych próśb. W miniony czwartek w Rzeczpospolitej ukazuje się artykuł ambasadora Chin, mający stanowić wyjaśnienie chińskiego stanowiska odnośnie sporu o morze Południowochińskie. Jest tak nacechowany propagandą, że aż pojawia się komentarz polskiego czytelnika - w naszym kraju to rzadkość, że ktoś kojarzy spór z drugiego końca świata. Nie jest to nawet kolejny hejt, ale konkretne wypunktowanie rażących błędów w przedstawianej przez Chiny logice. Relacje chińskiej prasy poświęcone sprawom niedawnego werdyktu z Hagi w sprawie spornego morza pełne są kąśliwych uwag pod adresem każdego, kto nie uznaje chińskiej linii rozumowania. Spotkanie przywódców Azji i Europy numer jedenaście, które odbyło się między 15 a 16 lipca w stolicy Mongolii, przez premiera Chin nazwane było nieodpowiednim miejscem do zajmowania się sprawami sztucznych wysp i terytorialnych zakusów. Atmosferę zrozumienia i współpracy (mimo iż kraje ASEAN coraz częściej ostatnio prezentują brak wspólnego frontu i pogłębiającą się nawet niezdolność do przeciwstawienia się Pekinowi) psują według Li Keqianga Filipińczycy i japoński premier. Pierwsi choć wygrali właśnie spór o wyspy, a trybunał dosłownie zmiażdżył chińskie stanowisko, starają się przebić do jeszcze szerszej świadomości w walce o swoje wyspy; Shinzo Abe z kolei zostaje oficjalnie upomniany przez chińskiego odpowiednika za zachęcanie do nieformalnych rozmów w Ułan Bator. Każdy z nich jest takim odpowiednikiem mnie proszącego o niezależącą się taksówkę, tylko na trochę innym poziomie. ASEM jest dla czytelnika chińskiego znakomitą szansą do kreatywnej burzy mózgów między szefami rządów dwóch kontynentów odległych geograficznie, ale bliskich gospodarczo. Choć i tu może pojawić się nieoczekiwany zwrot, bo gdy Europa będzie zwlekać z przyznaniem Chinom statusu gospodarki rynkowej, Pekin może zemścić się ekonomicznie. A przynajmniej ostrzega przed tym Luigi Gambardella, włoski ekspert z pozarządowej organizacji China EU z Brukseli cytowany przez China Daily.

To właśnie są Chiny. Albo będzie po ichniemu albo trzeba radzić sobie samemu. Nie wiem, po co jednoznacznie przekonywać polskich przedsiębiorców, żeby bezrefleksyjnie przystawali na nielogiczne dla nas wartości. Mijam przy wejściu na pokład cztery osoby z Polski. Jedna z nich rzuca "ruszać się", gdy wszyscy wszyscy stoją w kolejce do zajmowania swoich miejsc. Ogromny dwupokładowy Airbus 388 idealnie pasuje rozmiarami do chińskiej rzeczywistości. Trudno powiedzieć, że wraca się do lepszej rzeczywistości, ale jaka jest ta tutaj, starałem się opisać.

Międzynarodowe lotnisko w Pekinie wygrało niedawno plebiscyt na najlepsze na świecie pod wzgledem udogodnień ocenianych przez podróżnych. Trudno powiedzieć, o jakie mogło chodzić. Poza usługą zawierania przez celników mobilnej baterii - swoją dostałem jako suwenir od jednego z koncernów w Seulu, była maleńka, nie starczała na długo, ale miała tradycyjnie zdobione wierzch; niestety nie napisano na niej pojemności, więc trafiła do kosza; tłumaczenie, że to prezent od znajomych, że widać że to bardziej gadżet, że przy mnie wchodzą osoby z bateriami-gigantami, nie zdaje się na nic - no capacity sir, not allowed, sorry - na terminalu nr 3 z lotami do Europy prawie nie ma tablic informacyjnych. Jeden Subway, sklepy z ponuro obecnymi kosmetykami. Chińskich pamiątek i ciastek oczywiście masa. Trafiam też na krzesło, które niemiłosiernie pode mną trzeszczy. Może to te cenione atrakcje przez głosujących.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Flieger: Historia to nie prowokacja
Publicystyka
Kubin: Europejski Zielony Ład, czyli triumf idei nad politycznymi realiami
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny