Zapomnijmy na chwilę o zarodkach. To nie jedyne zagadnienie moralne istotne w rozważaniach o in vitro. Wszystko zaczyna się od marzenia dwojga ludzi, którzy chcą mieć potomstwo. Swoje potomstwo. Swoje i własne w najmocniejszym sensie tego słowa – noszące ich materiał genetyczny. Decydując się na in vitro, niepłodne pary nie chcą mieć po prostu dzieci. Wtedy zadowoliłyby się adopcją. Chcą mieć dzieci i jednocześnie propagować swoje geny. Należy zapytać nie o to, czy potrzeba posiadania dzieci jest na tyle istotna, by dofinansowywać in vitro, ale czy na tyle istotna jest potrzeba rozpowszechniania swoich genów.

Na niepłodność się nie umiera. Tymczasem wielu ludzi cierpi na choroby śmiertelne albo stanowiące poważną dolegliwość w codziennym życiu. Refundowanie – i tak budzących poważne wątpliwości etyczne – procedur in vitro, w sytuacji gdy brakuje pieniędzy na leczenie naprawdę ciężkich chorób albo dofinansowanie leków dla osób przewlekle chorych, wygląda kiepsko.

Nie chcę wypowiadać się w kwestii tego, czy in vitro powinno w ogóle być legalne czy nie. Z całą pewnością jednak państwo nie powinno do niego dokładać. Zamiast tego można prowadzić kampanie społeczne zachęcające do adopcji dzieci z domów dziecka. Tak, in vitro to droga procedura i nie każdego na nią stać. Jest to jednak prostu egoistyczna zachcianka, a nie konieczność. Domy dziecka nie świecą pustkami. Powiększanie piersi też nie jest tanie i zapewne wiele osób szczerze pragnie takiego zabiegu. Czy to jednak znaczy, że państwo powinno do tego dopłacać?