Rzeczpospolita: Jak pan będzie wspominał niedzielny finał Masters, w którym wraz z Marcelo Melo przegraliście z parą Henri Kontinen – John Peers?
Łukasz Kubot: Jako mecz, w którym nie potrafiliśmy przeciwstawić się rywalom dominującym pod każdym względem. Kontinen i Peers opierają swoją grę na serwisach i w finale serwowali znakomicie, byliśmy bezradni. Przegraliśmy z nimi trzy ostatnie mecze – w Waszyngtonie, Szanghaju i teraz w finale Masters, ale wygraliśmy w półfinale Wimbledonu i bym się z nimi nie zamienił, gdyż Wimbledon to największe z możliwych zwycięstw. Ale nie ma co udawać: w hali O2 dostaliśmy lekcję tenisa i trzeba na to tak popatrzeć. W sporcie liczą się tylko zwycięzcy, za dwa, trzy lata nikt nie będzie pamiętał, że byliśmy w finale. Kończymy sezon, czas na odpoczynek i wnioski. To był świetny rok, wygraliśmy sześć turniejów, w dziesięciu byliśmy w finałach.
Nigdy nie zwala pan niczego na los, na brak szczęścia. Wielu sportowców tak robi...
– Szczęście sprzyja dobrze przygotowanym. Tych najlepszych poznaje się po powtarzalności, a w trzech ostatnich pojedynkach Peers i Kontinen nas pokonali. Do porażek w tenisie trzeba być przyzwyczajonym, tu nie ma remisów. W turniejach wielkoszlemowych gra 128 zawodników i tylko jeden wygrywa, 127 jest przegranych. Każdy musi sobie z tym poradzić.
Na jak długo rozstaje się pan z Marcelo Melo?