Kubot: W siebie trzeba inwestować

- Tenis musi dopasowywać się do nowych wyzwań, bo w tej grze są ogromnie pieniądze i trzeba dbać, by nie odeszły - mówi Łukasz Kubot, najlepszy polski deblista, zwycięzca Wimbledonu.

Aktualizacja: 21.11.2017 06:57 Publikacja: 20.11.2017 17:46

Łukasz Kubot ma 35 lat, wraz z Brazylijczykiem Marcelo Melo tworzy parę nr 1 na świecie. Wygrał 20 t

Łukasz Kubot ma 35 lat, wraz z Brazylijczykiem Marcelo Melo tworzy parę nr 1 na świecie. Wygrał 20 turniejów deblowych, w tym Australian Open 2014 (ze Szwedem Robertem Lindstedtem) i Wimbledon 2017 (z Melo). W singlu w 2010 roku był na 41. miejscu w rankingu ATP. Na korcie zarobił 6,5 miliona dolarów.

Foto: PAP

Rzeczpospolita: Jak pan będzie wspominał niedzielny finał Masters, w którym wraz z Marcelo Melo przegraliście z parą Henri Kontinen – John Peers?

Łukasz Kubot: Jako mecz, w którym nie potrafiliśmy przeciwstawić się rywalom dominującym pod każdym względem. Kontinen i Peers opierają swoją grę na serwisach i w finale serwowali znakomicie, byliśmy bezradni. Przegraliśmy z nimi trzy ostatnie mecze – w Waszyngtonie, Szanghaju i teraz w finale Masters, ale wygraliśmy w półfinale Wimbledonu i bym się z nimi nie zamienił, gdyż Wimbledon to największe z możliwych zwycięstw. Ale nie ma co udawać: w hali O2 dostaliśmy lekcję tenisa i trzeba na to tak popatrzeć. W sporcie liczą się tylko zwycięzcy, za dwa, trzy lata nikt nie będzie pamiętał, że byliśmy w finale. Kończymy sezon, czas na odpoczynek i wnioski. To był świetny rok, wygraliśmy sześć turniejów, w dziesięciu byliśmy w finałach.

Nigdy nie zwala pan niczego na los, na brak szczęścia. Wielu sportowców tak robi...

– Szczęście sprzyja dobrze przygotowanym. Tych najlepszych poznaje się po powtarzalności, a w trzech ostatnich pojedynkach Peers i Kontinen nas pokonali. Do porażek w tenisie trzeba być przyzwyczajonym, tu nie ma remisów. W turniejach wielkoszlemowych gra 128 zawodników i tylko jeden wygrywa, 127 jest przegranych. Każdy musi sobie z tym poradzić.

Na jak długo rozstaje się pan z Marcelo Melo?

Nie będziemy się widzieli ponad miesiąc. To nam dobrze zrobi, odpoczniemy od siebie. Spotkamy się w Australii przed pierwszym Wielkim Szlemem przyszłego roku.

Który moment ze swojej kariery uznaje pan za kluczowy, która decyzja była najważniejsza?

Wiele było ważnych, z dzisiejszej perspektywy 35-latka mogę jedynie powiedzieć, że nie żałuję żadnej z nich. Także tej, że kończę występy w singlu i próbuję grać o największe cele w deblu, który wrócił do życia po momencie zagrożenia, gdy twierdzono, że być może przetrwa tylko w Wielkich Szlemach. Byłoby żal, bo już tylko w deblu można zobaczyć grę serwis – wolej. W singlu ten styl ginie.

Dla władz tenisa debel był laboratorium, zmieniono przepisy, teraz eksperymentuje się z młodzieżą, tak jak podczas turnieju w Mediolanie, przyśpiesza grę, skraca sety...

– Tenis musi dopasowywać się do nowych wyzwań, bo w tej grze są ogromnie pieniądze i trzeba dbać, by nie odeszły. Jeśli mecze będą krótsze, zyskają też zawodnicy, których zdrowie należy chronić. W tym roku tylu wybitnych tenisistów nie dotrwało do końca sezonu...

Czy to prawda, że definitywną decyzję o zostaniu zawodowym tenisistą podjął pan w USA jako nastolatek??

Nie można tak powiedzieć. Wyjechałem sam do Ameryki jako piętnastoletni chłopak, nie znając języka. W tenisowej akademii zostałem wrzucony do jednego kosza ze wszystkimi i walczyłem o przetrwanie. Ale jestem wdzięczny losowi, przede wszystkim rodzicom, którzy byli w stanie podjąć taką decyzję, bo nie byłem przecież pełnoletni.

Potem Ryszard Krauze bardzo pomógł?

Oczywiście, i to nie tylko mnie. Kiedy powstał PZT Prokom Team, zaczęliśmy dostawać dofinansowanie, był program, mogliśmy wyjeżdżać z Polski, rywalizować z rówieśnikami z zagranicy, a wówczas nie zarabialiśmy jeszcze żadnych pieniędzy w turniejach, czy to juniorskich, czy też typu Futures (najniższe rangą turnieje zawodowe – red.). Pan Ryszard Krauze bardzo nam wszystkim pomógł – singlistom, deblistom i Agnieszce Radwańskiej. To jemu nasz tenis zawdzięcza to, co się potem stało – polski Wimbledon i inne sukcesy, niektóre trwają do dziś. Nasz sport jest dyscypliną, w której potrzebne są niesamowite pieniądze i trzeba je inwestować już na początku, bez gwarancji, że się zwrócą. Rodzice sporo ryzykują. W Polsce najpierw powinien powstać centralny ośrodek treningowy i system szkolenia, tego najbardziej brakuje. W naszym klimacie na powietrzu gramy tylko przez pół roku, potem trzeba przejść do hali, a to kosztuje. Dzisiaj łatwiej zaprowadzić chłopaka do szkółki piłkarskiej, kupić mu buty, strój i on będzie się w tej szkole się uczył. W tenisie tego nie ma. Jeżeli udałoby się połączyć sport ze szkołą, tak by dzieciaki mogły trenować dwa razy w ciągu dnia i mimo to normalnie się uczyć, to znalazłoby się kilkudziesięciu, z których wyrosłoby potem dwóch, trzech, czterech tenisistów na skalę światową.

Gdy wspomina pan ten sławny polski Wimbledon z pana dużym udziałem, nie wydaje się panu, że nasz tenis stracił swoją szansę?

Trudno powiedzieć, że stracił, ale jedno jest pewne: aby był postęp, potrzebna jest rywalizacja. Proszę popatrzeć na Hiszpanię, Francję czy na Czechy. Ile mają dziewczyn w pierwszej pięćdziesiątce świata... Innej drogi nie ma.

Gdy pierwsze poważne pieniądze z gry w tenisa już są zasięgu ręki, jaka myśl rodzi się w głowie przy meczbolu: o bezpieczeństwie własnym, rodziny?

Ja nie myślę jeszcze w takiej perspektywie. Zawsze natomiast wychodziłem z założenia, że trzeba inwestować w swoją karierę, i tak robiłem. Może dlatego wyniki przyszły. Nie założyłem jeszcze rodziny, oddaję się w stu procentach sportowi. Mam cel, chciałem być jednym z najlepszych deblistów świata, po tym roku fantastycznie się ułożyło, kończymy sezon jako para nr 1.

Co decyduje o tym, jak zachowuje się tenisista, gdy sukces, sława i pieniądze już przychodzą?

Wychowanie decyduje o tym, jakim jesteś człowiekiem, pewne rzeczy wynosi się z domu. Jeśli jestem dziś dobrze odbierany, zadecydowali o tym moi rodzice. To w dużym stopniu ich zasługa, że mam ciekawe życie, pracę, którą kocham, i zarabiam duże pieniądze.

Rzeczpospolita: Jak pan będzie wspominał niedzielny finał Masters, w którym wraz z Marcelo Melo przegraliście z parą Henri Kontinen – John Peers?

Łukasz Kubot: Jako mecz, w którym nie potrafiliśmy przeciwstawić się rywalom dominującym pod każdym względem. Kontinen i Peers opierają swoją grę na serwisach i w finale serwowali znakomicie, byliśmy bezradni. Przegraliśmy z nimi trzy ostatnie mecze – w Waszyngtonie, Szanghaju i teraz w finale Masters, ale wygraliśmy w półfinale Wimbledonu i bym się z nimi nie zamienił, gdyż Wimbledon to największe z możliwych zwycięstw. Ale nie ma co udawać: w hali O2 dostaliśmy lekcję tenisa i trzeba na to tak popatrzeć. W sporcie liczą się tylko zwycięzcy, za dwa, trzy lata nikt nie będzie pamiętał, że byliśmy w finale. Kończymy sezon, czas na odpoczynek i wnioski. To był świetny rok, wygraliśmy sześć turniejów, w dziesięciu byliśmy w finałach.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Tenis
Miami Open. Wygrała z Igą Świątek, pokonała Jessikę Pegulę
Tenis
Hubert Hurkacz też pożegnał się z turniejem w Miami
Tenis
Miami Open. Iga Świątek nie wygra Sunshine Double
Tenis
Hubert Hurkacz wygrał drugi trzysetowy mecz w Miami
Tenis
Turniej WTA w Miami: Iga Świątek wyszarpała awans