Tę scenę widzieliśmy już trzeci raz – Roger Federer wchodzi na kort centralny, uśmiecha się, dostaje brawa. Zdejmuje stosownie stylizowany ubiór znanej firmy odzieżowej, potem z wdziękiem godnym mistrza zaczyna swoje magiczne sztuczki.
W piątek ich ofiarą padł dzielny Jan-Lennard Struff, który poprzednie dwa mecze zaczynał i kończył jednakowo: najpierw przegrywał dwa sety, następnie wygrywał trzy.
Ta ładna passa nie miała szans na kontynuację w meczu ze Szwajcarem. Minęło półtorej godziny, 6:3, 7:5, 6:2 dla Federera, ukłony, brawa, zejście mistrza. Na razie nie ma ochotnika do zmiany tego scenariusza. Może to być w poniedziałek Adrian Mannarino (nr 22), ale, szczerze powiedziawszy, nikt w takie zdarzenie nie uwierzy.
Federer jest odświeżony, zrelaksowany, podczas konferencji prasowych podtrzymuje, z wrodzonej uprzejmości, wizerunek mistrza, który szanuje każdego rywala.
Z drabinki męskiej nie ubył Sascha Zverev (4), choć po czwartku było takie zagrożenie. W piątek walka z Taylorem Fritzem była krótka – dwa sety i największa nadzieja niemieckiego tenisa znalazła się w czwartej rundzie (końcowy wynik: 6:4, 5:7, 6:7 (0-7), 6:1, 6:2). Awansowali także John Isner (8) i Kevin Anderson (9). Nie awansował Sam Querrey (11), pokonany w czterech setach przez Gaela Monfilsa.