Korespondencja z Londynu
Niemka pokonała Serenę Williams, Serb Kevina Andersona. Oba finały były krótkie, raczej nie pozostawiły publiczności wspomnień na długie zimowe wieczory.
Finał męski niósł też pewną nostalgię – Brytyjczycy (i nie tylko oni) po cichu trochę tęsknili za emocjami, jakie im dawał Andy Murray, ewentualnie Roger Federer. Dobrze tę nutę oddawał plakat pokazywany chętnie do kamer przez jedną panią: „Roger, Ciebie tu nie ma, ale ja jestem…”.
Byli Novak i Kevin, półfinałowi ludzie z tytanu, którzy pokazali, że pięcio-, sześciogodzinne mecze to dla nich nic, ale okazało się, że cenę za taki wysiłek jednak się płaci. Wyższą zapłacił tenisista z RPA, dwa sety przegrał gładko, w trzecim, gdy jego serbski rywal zaczął tracić oddech, nie dał rady włączyć wyższego biegu. Tie-break był ostatnim zrywem Djokovicia, Serb wygrał 6:2, 6:2, 7:6 (7-3). Kiedyś obiecał to zrobić, więc zjadł z wdzięczności szczyptę wimbledońskiej trawy z kortu centralnego i mógł całować złoty puchar na oczach synka Stefana i żony Jeleny – na czele grupy wsparcia.
Cichym bohaterem tego finału na pewno był jednak skromny słowacki trener Marian Vajda – ten, który parę miesięcy temu wrócił do Novaka i zaczął żmudny proces sportowej odbudowy mistrza. Ma dar przekonywania Novaka, przypomnijmy, jeszcze niedawno poszukującego harmonii w muzyce ludowej i uściskach z drugim człowiekiem.