Rz: Bohaterami inscenizacji „Narodziny Fryderyka Demuth", której jest pan autorem scenariusza i reżyserem, są Fryderyk Engels i Karol Marks. Skąd ten pomysł?
Maciej Wojtyszko: Z lektury biografii Marksa napisanej przez Francisa Wheena – solidnej, rzetelnie udokumentowanej. Niepominięty został w niej też epizod z życia Marksa, który jedynie udramatyzowałem. Wygląda na to, że był ojcem dziecka, do którego się nie przyznawał.
Jak Zbyszko w „Moralności pani Dulskiej"?
Dobrze pani to nazwała: moralność pana Marksa. Z jednej strony był ważną postacią dla mojego pokolenia, jego „Kapitał" stanowił wówczas lekturę obowiązującą studentów, zwłaszcza filozofii. A teraz trafiłem na historię, która wydawała się prawie niewiarygodna, bo we wszystkich hagiografiach obaj, i Marks, i Engels, opisani byli jako szlachetni, moralni i nieskazitelni. Nikt w czasach mojej młodości nie mówił, że Engels miał utrzymanki „z ludu". Milczano też wstydliwie, że początkowo byli oni częścią grupki ludzi wygnanych, migrantów, którzy się zbierali gdzieś w Londynie w piwiarniach i rozprawiali w kilkanaście osób o polityce. Jeden mądrzejszy zaczął coś pisać. Jednocześnie przekonanie, że robią coś niesłychanie ważnego dla ludzkości, towarzyszyło im obu do końca życia.
Uważali, że dzięki naukowej interpretacji świata poznają napędzający go mechanizm. Spodziewali się, że rewolucja wybuchnie w krajach najbardziej uprzemysłowionych, a wybuchła w Rosji. Starali się wpłynąć na losy świata przez głoszenie poglądu, że postęp musi doprowadzić do rewolucji przemysłowej i robotniczej. Marks nie doczekał wprowadzenia swoich idei w życie. Mógłby się zdziwić, co się z nimi stało. To wszystko, rzecz jasna, nie umniejsza w żaden sposób rangi czy siły refleksji, która potem stworzyła ruchy wstrząsające światem. Nie zamierzałem w żaden sposób umniejszać dokonań Marksa. To jest nie do usunięcia z historii świata. Ale tak jak faktem jest, że Aleksander Wielki spalił Persepolis, również fakt, że Marks miał swoje słabości, zasługuje na upublicznienie i opowieść.