Ilustracją do tego tekstu jest zdjęcie z drugiej połowy lutego 2011 roku, wykonane przez fotoreportera „Rzeczpospolitej" Kubę Kamińskiego w Bengazi, bastionie buntu przeciwko Muammarowi Kaddafiemu. Są na nim wdowy po ofiarach represji, matki i siostry zamordowanych i zaginionych w czasach dyktatury. Śpiewają wzruszający hymn libijskiej rewolucji „Saufa nabka huna" („Zostaniemy tutaj").
Jestem tam i ja. Ciarki mi wtedy chodziły po plecach. Pamiętam, jak szczery wydawał się bunt Libijek i Libijczyków, jak prawdziwie brzmiały ich opowieści o życiu w kraju rządzonym przez szalonego dyktatora i z jaką nadzieją rysowali wizję wolnej, demokratycznej i spokojnej Libii.
Nie przypominam sobie zachodnich dziennikarzy, którzy by wtedy w Bengazi i całej Cyrenajce odnosili inne wrażenie. Dziś, po przeszło pięciu latach od śmierci Kaddafiego, gdy Libia jest wciąż w stanie wojny, a o władzę walczą różne odłamy islamistów, trudno w to uwierzyć.
Czegoś wówczas nie dostrzegliśmy, liderzy buntu jawili się jako prozachodni, no może niekoniecznie wszyscy jako liberałowie, ale jednak nie jak fundamentaliści islamscy. Czy prawdziwa twarz rewolucji była inna, czy uczestniczyliśmy w maskaradzie, czy też nowi politycy i dowódcy wojskowi zradykalizowali się później? Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi.
W innych krajach arabskich też doszło do szybkiej radykalizacji buntowników, opisał to w reportażu z syryjskiego Homs wybitny pisarz francusko-amerykański Jonathan Littel.