Generał John Kelly z pewnością wolałby tego uniknąć. We wtorek stał z ponurą twarzą w lobby Trump Tower, gdy prezydent spontanicznie odpowiadał na pytania dziennikarzy. Miało być o programie modernizacji infrastruktury drogowej, bo Donald Trump właśnie podpisał dekret upraszczający procedury budowlane, ale rozmowa szybko przeszła na ocenę brutalnych starć sprzed dwóch dni w Charlottesville w Wirginii. To tam doszło do bijatyki między zwolennikami obalenia pomnika jednego z przywódców konfederatów w wojnie secesyjnej Roberta E. Lee a zbiorowiskiem członków Ku Klux Klan, tzw. alternatywnej prawicy (alt-right), zwolenników białej supremacji, nazistów i członków innych, skrajnie prawicowych ugrupowań.
– Przepraszam, ale jeśli dobrze się temu przyjrzeliście, a zrobilibyście to, gdybyście byli uczciwymi dziennikarzami, czym w wielu przypadkach nie jesteście, to byście zobaczyli, że wielu z tych ludzi przyszło jedynie bronić pomnika generała Lee. Odcinam się od skrajnej prawicy, absolutnie, ale tam było też wielu jak najbardziej uczciwych ludzi – podkreślił prezydent stawiając na równi alt-right z tym, co nazwał skrajną lewicą alt-left.
– Ci ludzie atakowali z maczugami w rękach. Czy nie uważacie, że oni mają problem? Ja tak uważam – mówił prezydent o zwolennikach obalenia pomnika konfederaty.
– Czy obalimy ten pomnik, bo Lee był właścicielem wielu niewolników? Jeśli tak, to zmieniamy historię, zmieniamy cywilizację. Dziś to jest Lee, ale w przyszłym tygodniu może powinniśmy obalać pomniki Jerzego Waszyngtona, a za kolejny tydzień Thomasa Jeffersona, bo przecież oni także mieli niewolników – pytał retorycznie Trump.
W pierwszych reakcjach po zajściach, w których zginęła młoda kobieta, Trump już skrytykował przemoc „po obu stronach", ale w oficjalnym oświadczeniu w poniedziałek zdecydowanie potępił neonazistów, całą skrajną prawicę. Czemu zatem dzień później znów zrównał obie grupy?