Samotnie przez Atlantyk

33,5 godziny wystarczyły, by Charles Lindbergh stał się bohaterem Ameryki. To oczywiście tylko efektowne stwierdzenie, w rzeczywistości sukces kosztował go bardzo dużo – przygotowań, pieniędzy, wysiłku fizycznego.

Aktualizacja: 21.05.2018 06:24 Publikacja: 21.05.2018 00:01

Foto: Archiwum „Mówią wieki”

W 91. rocznicę pierwszego samotnego przelotu nad północnym Atlantykiem bez międzylądowania, którego 21 maja 1927 roku dokonał pilot Charles Lindbergh, przypominamy archiwalny artykuł "Rzeczpospolitej".

Historia samolotów to ciągłe starania konstruktorów, by leciały one dalej, szybciej, wyżej. W latach 20. XX wieku ich uwagę najbardziej zaprzątał ten pierwszy aspekt. Ciągle rosły techniczne możliwości samolotu jako środka transportu. I ciągle śmiałkowie próbowali osiągnąć nowe cele na nich.

W 1919 roku amerykański komandor porucznik Albert C. Read na łodzi latającej NC-4 pokonuje Atlantyk na najkrótszym z możliwych odcinku – ze Stanów Zjednoczonych do Portugalii. Ale odbywa się to z międzylądowaniem na Wyspach Azorskich. Jego wyczyn pokazuje, że połączenie dwóch kontynentów drogą powietrzną jest już możliwe. Tyle że ze względu na koszty i wielkie ryzyko ciągle nieopłacalne. A szkoda! Niezmiernie powoli ogromne ilości towarów zdążają bowiem w tym czasie drogą morską do oczekujących na pomoc zniszczonych wojną europejskich krajów.

Nic dziwnego, że wydarzeniem na skalę światową stał się więc pierwszy samotny przelot nad północnym Atlantykiem bez międzylądowania, którego 21 maja 1927 roku dokonał pilot Charles Lindbergh.

Mimo młodego wieku – miał wówczas 25 lat – był już doświadczonym awiatorem, miał wylatanych ponad 2000 godzin oraz dziesiątki rajdów powietrznych w różnych, często trudnych warunkach atmosferycznych. O swym pamiętnym locie powiedział: „Oceniłem, że jeśli zdołam przelatać dziesięć lat i nie zginę śmiercią lotnika, ten lot będzie wart tyle, ile całe moje życie”.

Charles Lindbergh urodził się 4 lutego 1902 roku w Little Falls w Minnesocie. Jego ojciec był prawnikiem, matka – nauczycielką w szkole wyższej. Od dzieciństwa jego uwagę zajmowały technika, zabawki mechaniczne i pełne tajemnic powieści historyczne, a ulubionym zajęciem było konstruowanie kolorowych, opatrzonych długim ogonem, papierowych latawców.

Na uniwersytecie w Wisconsin studiował nauki techniczne. Nie przepadał jednak za życiem akademickim, za to bardzo interesowało go rozwijające się gwałtownie lotnictwo. Gdy więc ukończył trzeci semestr studiów, rzucił naukę i wyjechał do Lincoln, gdzie uzyskał pracę w cyrku lotniczym. Od razu postanowił też gromadzić pieniądze na własny samolot. Zarabiał jako mechanik w miejscowych zakładach lotniczych, a także jako skoczek spadochronowy na pokazach. Ale myśl o lataniu go nie opuszczała i w maju 1922 roku odbył szkolenie z instruktorem Irą Biffiem, który od razu poznał się na talencie młodego Lindbergha i zdecydował, że może on latać samodzielnie. Ten zaś, dysponując już kapitałem 500 dolarów, natychmiast kupił używanego, ale w dobrym stanie, dwumiejscowego curtissa JN. 4. Latając na nim nabierał doświadczenia i poszerzał umiejętności.

Kiedy miał już własny samolot, większość czasu spędzał na lotnisku lub w powietrzu i chętnie brał udział w lotach organizowanych przez entuzjastów lotnictwa w różnych stanach Ameryki. Były to zarobkowe pokazy lotnicze, których program zwykle obejmował najpierw karkołomne ewolucje pilotów wykonywane na małych wysokościach, a zaraz potem odpłatne loty dla chętnych spośród publiczności za pięć dolarów od łebka.

Przedsiębiorca Raymond Orteig, właściciel nowojorskiego hotelu Lafayette, wielki entuzjasta lotnictwa, ufundował 19 maja 1919 roku nagrodę w wysokości 25 tys. dolarów dla śmiałka, który na samolocie z silnikiem spalinowym pokona bez lądowania po drodze trasę między Nowym Jorkiem a Paryżem

Lindbergha pociągała jednak przygoda i latanie bojowe. Gdy więc nadarzyła się okazja, w 1924 roku zgłosił się na ochotnika do służby w lotnictwie wojskowym. Po złożeniu egzaminów dostał się do wojskowej szkoły lotniczej Brookfield w Teksasie.

Wiele już umiał, zdarzyło się jednak, że podczas szkolenia omal nie postradał życia. 6 marca 1925 roku, kiedy leciał w zespole 9 myśliwskich dwupłatów S. E. 5E, podczas pozorowanego ataku na bombowce DH. 4 lecący nieco wyżej por. McAllister wpadł na jego samolot. Maszyny sczepiły się i zaczęły gwałtownie tracić wysokość. Niemal w ostatniej chwili obu pilotom udało się wyskoczyć z maszyn i wylądować na spadochronach. Z właściwym mu lekceważeniem dla niebezpieczeństwa Lindbergh uznał wypadek za atrakcję uprawianego zawodu. Już jako sławny lotnik wspominał: „Ludzie często pytają: po co zmuszać kogoś do wyskakiwania z samolotu ze spadochronem? Dlaczego człowiek w ogóle chce latać? Myślę, że ryzyko, które podejmuję, jest uzasadnione moją miłością do życia”.

Teraz był zupełnie sam, zawieszony w rozległej przestrzeni między sinym okapem chmur i bezkresem oceanu. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty. W końcu z nieba zaczęło lać i nad rozgrzanymi rurami wydechowymi silnika pojawiły się obłoki paryNiedługo potem ukończył szkołę z najlepszym wynikiem. Uzyskał tym samym stopień porucznika rezerwy Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, ale o karierze zawodowego wojskowego jeszcze nie myślał. Wkrótce zaaprobowano kandydaturę Lindbergha na pilota w Robertson Aircraft Corporation, jednej z pierwszych amerykańskich linii pocztowych, na liczącej 418 km trasie St. Louis – Chicago. Doskonaląc umiejętności nawigacyjno-pilotażowe, niemal codziennie mocował się z wiatrem, chmurami, deszczem i oblodzeniem. Aż dwa razy surowe warunki klimatu środkowo-wschodnich stanów zmusiły go do opuszczenia w powietrzu zagrożonej maszyny – za pierwszym razem była to gęsta mgła, za drugim śnieżna burza.

Podczas długich dni i nocy spędzanych samotnie na wożeniu poczty między St. Louis a Chicago Lindbergh miał dostatecznie dużo czasu na przemyślenia dotyczące możliwości podjęcia przelotu przez Atlantyk. Skryte marzenia o tym ryzykownym przedsięwzięciu zbiegły się z przypomnieniem w prasie o ustanowionej przed kilku laty nagrodzie dla pilota, który tego dokona.

Znakomicie prosperujący przedsiębiorca Raymond Orteig, właściciel nowojorskiego hotelu Lafayette, a prywatnie wielki entuzjasta lotnictwa, ufundował 19 maja 1919 roku nagrodę w wysokości 25 tys. dolarów dla śmiałka, który na samolocie z silnikiem spalinowym pokona bez lądowania po drodze trasę między Nowym Jorkiem a Paryżem. Od kilku lat nikt się po czek nie zgłaszał.

Pierwszym z liczących się pretendentów był René Fonck, francuski as z czasów pierwszej wojny światowej. 21 września 1926 roku wystartował z Roosevelt Field pod Nowym Jorkiem na trójsilnikowym dwupłacie Sikorsky S-35, który z powodu znacznego przeciążenia rozbił się chwilę po tym. Sam Fonck zdołał się wydostać z płonącej maszyny, lecz dwóch członków jego załogi zginęło.

26 kwietnia 1927 roku dwóch pilotów marynarki wojennej, Noel Davis i Stanton H. Wooster, straciło życie w Wirginii, testując Keystone K-47 Pathfindera, którym zamierzali przelecieć ocean. Kolejnymi ofiarami byli francuscy weterani wielkiej wojny, kapitan Charles Nungesser i jego nawigator Francois Coli. Wystartowali z paryskiego lotniska Le Bourget 8 maja. Ich samolot, Levasseur PL 8 L’Oiseau Blanc (Biały Ptak) ostatni raz widziany był nad Irlandią. Nigdy ich nie odnaleziono.

Po kolejnym uciążliwym rejsie w pełnych turbulencji burzowych chmurach Lindbergh zdecydował, że podejmie próbę zmierzenia się z Atlantykiem. Do tego jednak potrzebny mu był nowy, wytrzymały samolot z ogromnym bakiem. Miał pomysł, jak powinien wyglądać, ale nie miał pieniędzy, by go zbudować. Rozpoczął więc poszukiwanie sponsorów wśród przedsiębiorców i urzędników St. Louis. Choć nie miał wielkich nadziei, że karkołomne przedsięwzięcie spotka się ze zrozumieniem, zebrał 15 tys. dolarów. Głównie dzięki hojnemu wsparciu miejscowych biznesmenów, Harry’ego M. Knighta i Harolda M. Bixby’ego.

Chwilami tracił poczucie czasu. Przerzucał wzrok z przyrządów na chmury i warstwy mgiełki przybierające kształt upragnionego lądu. Otrzeźwiały go nagłe przepadania w powietrznych dziurach

Teraz zwrócił się do kilku zakładów lotniczych z prośbą o zbudowanie dla niego samolotu. Wszędzie odsyłano go jednak z kwitkiem. Firma Columbia Aircraft, od której chciał kupić nowo skonstruowany samolot Bellanca-Wright, zażądała wpierw wygórowanej ceny za maszynę, a później i tak zerwała z nim negocjacje. Jej właściciel Giuseppe Bellanca sam chciał bowiem zorganizować załogę do przelotu nad Atlantykiem.

Zdesperowany Lindbergh napisał do mało znanej wytwórni lotniczej Ryan Airlines Inc. w San Diego w Kalifornii. Otrzymał stamtąd telegram, w którym właściciel Claude T. Ryan zapewnił, że jego przedsiębiorstwo jest gotowe zbudować samolot za 10,5 tys. dolarów, i to płatnych w późniejszym terminie. To natchnęło Lindbergha nadzieją – koncepcję maszyny miał obmyśloną, trzeba było tylko przekonać do niej konstruktorów z Ryana.

Lindbergh skłamał, mówiąc, że używał papierowych kubków, których zawartość wylewał do Atlantyku. „Żal mi było tych Francuzów, którzy nieśli mnie na ramionach z lotniska Le Bourget, miałem kompletnie przemoczone spodnie”

Lindbergh wiedział, że jego samolot musi być lekki, by spalać jak najmniej benzyny i rozwijać jak największą prędkość. Znacznie mniejsze rozmiary miały też uczynić go mniej podatnym na podmuchy wiatru. Choć masywniejsze samoloty zdają się bardziej odporne, jemu zależało na maszynie o jak najwęższych skrzydłach, statecznikach i kadłubie, aby nieprzychylny wiatr nie miał na co napierać. Zdecydował się więc na jednopłat z jednym silnikiem.

W lutym 1927 roku Lindbergh wykonał pierwszy lot na zbudowanym w Ryan Airlines Inc. samolocie napędzanym dziewięciocylindrowym, 220-konnym silnikiem Wright Whirlwind. Ocenił go bardzo dobrze. Maszyna była lekka, zwrotna i sterowna. Mocny silnik zapewniał stabilny lot, a możliwość zabrania dużej ilości paliwa odpowiednio daleki zasięg. Na jego życzenie producent wprowadził jeszcze kilka poprawek, a on sam nabierał coraz większej pewności, że eskapada się powiedzie.

Postanowił jednak najpierw spróbować na lądzie. 10 maja 1927 roku, pożegnawszy się z właścicielem i załogą zakładu, wystartował z San Diego do St Louis. Przeleciał nocą 2575 km. Zademonstrował maszynę sponsorom i właśnie wtedy nazwał ją Spirit of St. Louis (Duch St. Louis). Po krótkim śnie wystartował do Nowego Jorku, dokąd, pokonawszy 1406 km, dotarł tego samego dnia, przy okazji ustanawiając rekord prędkości przelotu na trasie z Kalifornii na lotnisko Curtis Field.

W ciągu kilku dni mechanicy szczegółowo przejrzeli cały samolot i silnik. Lindbergh wykonał jeszcze kilka krótkich lotów sprawdzających. Uznał, że nad Ameryką przeleciał wystarczająco długą trasę (w sumie 4830 km), by zmierzyć się z Atlantykiem. 19 maja, po zapoznaniu się z prognozą pogody, zdecydował, że następnego dnia wystartuje.

Lindbergha obudzono w hotelu około drugiej w nocy. Za oknami padał rzęsisty deszcz, co pilota specjalnie nie zmartwiło. Z hotelowej kuchni zabrał dwie kanapki z wędliną i dwie butelki wody. Na lotnisku uważnie przestudiował ostatnie komunikaty meteorologiczne, które, różniąc się od dostępnych poprzedniego dnia, zapowiadały przejściowe burze i opady deszczu. Ocenił, że start z nasiąkniętej wodą nawierzchni mógł okazać się dla maksymalnie obciążonej paliwem maszyny zbyt trudny. Był to problem tyle poważny, co powszechny, gdyż lotniska były wówczas nieutwardzane. Lindbergh skorzystał więc z propozycji przeholowania maszyny na leżące w pobliżu lotnisko Roosevelt Field, dysponujące dłuższym pasem startowym.

Zebrani przyjaciele i gapie przeżyli chwile grozy, gdy ciężki samolot o godzinie 7.52 niemal musnął kołami podwozia czubki drzew na odległym krańcu lotniska. Nic dziwnego – całkowita masa startowa samolotu z 1700 litrami paliwa sięgnęła 2330 kg. Zapas ten miał wystarczyć na długi przelot w nieznanych przecież do końca warunkach.

Meldunki o przebiegu rajdu były skąpe. O godzinie 9.15 dostrzeżono samolot Lindbergha nad Rhode Island na wysokości zaledwie 250 m. Gęste chmury przycisnęły go jeszcze niżej, bo nad Bryantsville w stanie Massachusetts przeleciał niemal nad dachami budynków, mimo to wytrwale podążał północno-wschodnim kursem.

Wiedział, że minął Nową Szkocję, gdy znad cieśniny Cabola między zwisającymi chmurami zobaczył na moment Nową Funlandię. Północnego wybrzeża wyspy prawie w ogóle nie było widać – zakrywała je mleczna mgła, a pokryta cienką warstwą śniegu ziemia widoczna była jedynie od czasu do czasu, ostatni raz w okolicach Gander. Po przeleceniu kilkuset mil nad wodą i lądem Lindbergh osiągnął wybrzeże oceanu i odważnie wleciał nad wodny bezkres na wysokości zaledwie 30 metrów. To był dla niego właściwy początek drogi. Wybrał północną trasę, zimną i niebezpieczną, ale najkrótszą. Francję od Kanady dzieli niewiele ponad 3330 km.

Ciasna kabina samolotu miała być przez najbliższą dobę, a może i dłużej, jego całym światem. Lecąc w dzień na małej wysokości 200 – 300 metrów miał pole widzenia niewiele większe niż kapitan na mostku statku. Uznał jednak, że ta wysokość jest dla niego wystarczająca.

Teraz był zupełnie sam, zawieszony w rozległej przestrzeni między sinym okapem chmur i bezkresem oceanu. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty. W końcu z nieba zaczęło lać i nad rozgrzanymi rurami wydechowymi silnika pojawiły się obłoki pary. Momentami wpadał w rozległe strefy śniegu, a czasem i gradu. Ten bębnił po kadłubie

Spirita niczym serie pocisków z karabinu maszynowego atakującego myśliwca. Huraganowy wiatr chłostał atramentowe morze i szarpał samolotem. Potężne fale w dole wznosiły się i opadały w rytmie kolejnych uderzeń wichury. Pilot zastanawiał się, jak długo to jeszcze potrwa, a Spirit uparcie pokonywał wyznaczoną trasę z prędkością około 170 km/h.

Dusząc maszynę nieraz niemal do wierzchołków fal, to znów podrywając ją z powrotem, Lindbergh tęsknił za nieznaczną chociaż poprawą pogody, za chwilą wytchnienia, za oderwaniem wzroku od przyrządów. Zaczął odczuwać, co oznacza samotność. Był bez radia, bez łódki, bez jakichkolwiek środków ratowniczych. Co więcej, na pokładzie miał jedynie najprostsze, mało przydatne teraz mapy w niewielkiej skali i bardzo prymitywny zestaw przyrządów nawigacyjno-pilotażowych. Wiedział, że nikt nie przyjdzie mu w razie czego z pomocą.

Musiał utrzymać samolot na właściwym kursie, umiejętnie dzieląc uwagę między usiłowanie dostrzeżenia czegokolwiek w dole a obserwowaniem prędkościomierza, wysokościomierza i kompasu. W tych warunkach najmniejsza niedokładność mogła zmienić jego pozycję o całe kilometry. Gdyby się pomylił, gdyby mgły, chmury czy wiatr wybiły go z przyjętego kierunku, mógłby zginąć. Przez długie godziny nie odrywał wzroku od stale drgającej, fosforyzującej skali busoli i strzałki wysokościomierza, a jego oczy, dłonie i stopy pracowały bez wytchnienia utrzymując wbrew dzikiej naturze maszynę w kursie.

Po kilku godzinach lotu, wśród oparów i niskich obłoków spostrzegł coś, co go mocno speszyło – z przodu, nieco z lewej widniała ogromna góra lodowa, z wierzchołkiem sięgającym ponad wysokość, na której leciał. Tego się nie spodziewał. A jeśli jest ich więcej? Skarcił się w duchu za utrzymywanie tak niskiego pułapu lotu i gwałtownie zwiększył wysokość. Postanowił czym prędzej wyjść ponad warstwę chmur. Przedarł się przez ich kłębowisko i wyskoczył w górę jak pływak wychodzący spod wody. Teraz ścieliła się kołdra obłoków.

Względny spokój trwał zaledwie pół godziny. Skończył się, gdy jeszcze wyżej pojawiły się chmury burzowe. Elektryczne wyładowania iskrzyły dookoła. Lindbergh obawiał się, że samolot może ściągnąć jeden z piorunów. Gwałtowność i siła otaczającej go burzy zaskoczyła go. Wnet dostrzegł, że krawędzie skrzydeł pokryły się cienką warstewką pełzającego ku jego kabinie lodu. Zmienił nieco kurs na południowy, szukając lepszej pogody. Rzucił okiem na pokładowy zegarek – minęła osiemnasta godzina lotu. Znajdował się właśnie gdzieś w połowie drogi między Ameryką i Europą, w punkcie, z którego już nie ma powrotu. Mógł lecieć tylko przed siebie. Na szczęście lekkie odchylenie kursu pomogło i lód ustąpił.

Zmęczenie mocno dawało się Lindberghowi we znaki. Coraz trudniej było mu się skoncentrować na przyrządach. Walcząc z sennością, tarł oczy lub bił się dłonią po twarzy.

Burza wciąż zmuszała go do wchodzenia na coraz to większą wysokość, aż do 3000 m n.p.m. Dwie kolejne godziny lotu odbywały się jedynie według wskazań przyrządów, przez chmury nie widział morza.

Chwilami tracił poczucie czasu. Od czasu do czasu przerzucał wzrok z przyrządów na chmury i warstwy mgiełki przybierające kształt upragnionego lądu. Otrzeźwiały go nagłe przepadania w powietrznych dziurach, gdy nagle ni stąd, ni zowąd spadał kilka metrów w dół.

Wreszcie koszmar błyskawic cieknącej wody ustał. Spirit leciał równo, nie trzęsło, nie huśtało, nie rzucało. Z ogromną ulgą przyjął tę zmianę. Postanowił obniżyć nieco wysokość. Schodził w dół powoli, niemal metr po metrze, i próbował wypatrzyć w chmurach jakąś lukę, a przez nią ocean. Ale nic nie znajdował.

Przez kolejne męczące półtorej godziny, walcząc z sennością, przebijał się przez warstwy porozrywanych stratusów. Dopiero kilka minut po godzinie 18 czasu europejskiego 21 maja zauważył szczelinę w deszczowych chmurach, wyglądającą jak postrzępione pęknięcie w rozwieszonej przed nim szarej tkaninie. Bez namysłu skierował w jej stronę samolot i dostrzegł wreszcie w dole falujące morze.

Pierwszym zwiastunem tego, że w końcu zbliżał się do lądu, były rybackie kutry kołyszące się na oceanie. Pilotowi wróciło dobre samopoczucie, wiał pomyślny wiatr, a spokojny warkot silnika był przyjemny dla uszu. Zaraz potem ucieszył się widokiem wyspy, którą później zidentyfikował jako Valentia, i położonej nieco z lewej od trasy góry. Była to Carrauntoohil, co oznaczało, że dolatywał do Irlandii. Poczuł nagłe uwolnienie od długotrwałego napięcia, a jednocześnie owładnęło go poczucie szczególnie głębokiej więzi z ludźmi, którzy żyją, radują się i pracują w dole. Teraz już pewnie ustawił na pokładowej busoli kurs prosto na Paryż.

Po kolejnych dwóch godzinach i szesnastu minutach lotu w zasięgu jego wzroku pojawiło się poszarpane wybrzeże Anglii. Końcówką lewego płata przejechał po zamglonej plamie Plymouth. Niedługo potem znad kanału La Manche blisko Cherbourga wyszedł w spokojnym locie nad Francję.

Nisko wiszące nad horyzontem słońce już drugi raz od startu w Nowym Jorku zaczęło zachodzić i powoli kryło się za widnokręgiem. Nie przeszkadzało to jednak Lindberghowi, bo orientowanie się w terenie w tych warunkach było dziecinnie proste. Krótko przed dziewiątą wieczorem zobaczył w oddali ogromną plamę świateł Paryża. Był u celu podróży, rozpierała go duma i radość.

Na wysokości 1200 metrów zaspokoił ciekawość, dwukrotnie okrążając sławną wieżę Eiffla, a następnie podszedł do lądowania na lotnisku Le Bourget. Kiedy dostrzegł w dole długi rząd hangarów i zapchane samochodami drogi dojazdowe do lotniska, uznał, że tego lotu nie wolno mu już przedłużać. Wystrzelił z pokładu rakietę sygnałową, a potem zakręcił pod wiatr i zgrabnie wylądował. Była 22.22 miejscowego czasu, jego lot trwał 33 godziny i 32 minuty.

Czekał na niego rozentuzjazmowany tłum. Ludzie parli zewsząd, wdrapywali się na dachy samochodów, policja nie mogła dać sobie rady z zaprowadzeniem porządku. Gdy samolot kończył toczyć się po murawie, tłum przedarł się przez kordon policjantów i żołnierzy, sforsował drewniane płotki i otoczył maszynę. Rozległo się głośne: Vive Lindbergh! W chwilę potem wyciągnięto długo oczekiwanego bohatera z ciasnej kabiny Spirit of St. Louis, podrzucano w górę i niesiono na ramionach.

Ludzie doceniali wartość wyczynu Lindbergha. Paryżanie chcieli rozebrać jego samolot na części, każdy bowiem chciał mieć jakąś pamiątkę tego niesamowitego wydarzenia. Powstrzymał ich apel pilota: „Na czym polecę z powrotem?”.

Charles Lindbergh otrzymał za swój wyczyn z rąk prezydenta Francji order Legii Honorowej. W drodze powrotnej odwiedził Londyn, gdzie został przyjęty w pałacu Bucking-ham przez króla Jerzego V, który, jak Lindbergh potem wspominał, spytał go: „Czy mogę zapytać, jak pan właściwie dawał sobie radę z oddawaniem moczu przez tyle godzin?”. Lindbergh skłamał, mówiąc, że używał papierowych kubków, których zawartość wylewał do Atlantyku. „W rzeczywistości żal mi było tych Francuzów, którzy nieśli mnie na ramionach z lotniska Le Bourget, miałem kompletnie przemoczone spodnie, siusiałem w nie”. Najwyraźniej nie wypadało uczynić takiego zwierzenia koronowanej głowie.

Już po powrocie Lindbergha do Stanów prezydent Calvin Coolidge udekorował go najwyższym amerykańskim odznaczeniem, Medalem Honoru, oraz awansował do stopnia pułkownika. 13 czerwca 1927 roku odbyła się na cześć pilota parada w Nowym Jorku, która zgromadziła rekordową liczbę 4 milionów uczestników.

Lindbergh stał się w Ameryce bohaterem narodowym. W ciągu roku około 30 mln rodaków, czyli jedna czwarta ówczesnych obywateli Stanów Zjednoczonych, obejrzało go podczas pokazów lotniczych.

Jego popularność przełożyła się na wzrost zainteresowania lotnictwem. W drugiej połowie 1927 roku potroiła się liczba składanych aplikacji na pilota, a liczba zarejestrowanych samolotów wzrosła czterokrotnie. Nastąpił również znaczący wzrost liczby pasażerów linii lotniczych: z niespełna 6 tysięcy w 1926 roku do... 173 tysięcy w 1929. Wyczyn Lindbergha miał jednak przede wszystkim znaczenie dla lotnictwa transatlantyckiego. Stało się ono możliwe dzięki rozwojowi techniki pilotażu na dużych wysokościach oraz technologii zmniejszania zużycia paliwa celem zwiększenia zasięgu samolotów.

Na tym kariera Lindbergha się nie zakończyła. Jego dalsze losy obfitowały w niezwykłe wydarzenia. W 1929 roku poznał na przyjęciu w Meksyku córkę ambasadora Annę Marlow i poślubił ją. 1 marca 1932 roku uprowadzony został przez nieznanych sprawców ich 20-miesięczny syn Charles junior. Mimo że rodzice zapłacili porywaczom 50 tys. dolarów okupu, dziecko znaleziono po 10 tygodniach martwe, zaledwie 3 km od domu Lindberghów w East Amwell w New Jersey (porywacza nakryto w 1936 r. i skazano na śmierć). Sprawa została okrzyknięta przez prasę zbrodnią stulecia.

Wtedy wraz z żoną i drugim dzieckiem Lindbergh wyjechał do Wielkiej Brytanii, a następnie do Francji. Jeździł po całej Europie, wszędzie przyjmowany z wielkim entuzjazmem i wielkimi honorami. Szczególnie w Niemczech. Otrzymał w związku z tym od amerykańskiego Ministerstwa Wojny misję – miał wysondować we Francji, Niemczech i Związku Radzieckim, jaki jest poziom przygotowań tych krajów do ewentualnej wojny. Po tym co zobaczył, w swoim raporcie odradzał rządowi mieszanie się Stanów Zjednoczonych w ewentualną wojnę z Niemcami.

Wobec głoszonych pacyfistycznych poglądów, po powrocie do Ameryki został oskarżony o defetyzm i sprzyjanie Niemcom hitlerowskim. Nie mogąc znieść tego oskarżenia, wystąpił z armii. Kiedy po ataku Japończyków na Pearl Harbor zgłosił ponownie akces do służby, jego ofertę odrzucono. Jednak pracując jako pilot-oblatywacz w wytwórni myśliwców F4U Corsair, bez zgody Ministerstwa Wojny uczestniczył w walkach powietrznych z Japończykami.

Po wojnie był doradcą w amerykańskich liniach lotniczych, angażował się w ochronę środowiska i pisał książki. Jego relacja z transatlantyckiego lotu, nosząca tytuł „The Spirit of St. Louis”, zdobyła w 1954 roku Nagrodę Pulitzera. Zmarł samotnie w swoim domu na wyspie Maui na Hawajach 26 sierpnia 1974 roku. Pochowano go bez rozgłosu, w prostej, zbitej z nieheblowanych desek trumnie.

Jerzy Gotowała, generał broni, dr hab. historii wojskowości

Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie