Czarnobyl – sowiecka Hiroszima

Pierwsze raporty specjalnej komisji państwowej ZSRR winę za wybuch reaktora przypisały personelowi elektrowni. Natomiast analizy i symulacje przeprowadzone w XXI w. wykazały ogromne wady konstrukcyjne czarnobylskiego reaktora RBMK-1000, którego awaria odebrała życie tysiącom ludzi

Aktualizacja: 26.04.2019 12:19 Publikacja: 26.04.2019 00:01

Czarnobyl – sowiecka Hiroszima

Foto: Forum

W związku z przypadającą dziś rocznicą katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu przypominamy tekst, który ukazał się w "Uważam Rze Historia" w kwietniu 2016 roku.

Trzy dekady temu, 26 kwietnia 1986 r. po godzinie pierwszej w nocy, miała miejsce największa katastrofa w dziejach światowej energetyki jądrowej. Na skutek niekontrolowanej reakcji łańcuchowej, jaka zaszła w reaktorze elektrowni czarnobylskiej, do atmosfery przedostało się radioaktywne paliwo, a skażenie miało siłę porównywalną z efektem wybuchu 50 bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę. O ile dobrze znamy chronologię tragicznych wydarzeń i ich skutki, to do dziś nie wiadomo dokładnie, co było przyczyną awarii, która w teorii nie miała prawa się wydarzyć.

Sekunda po sekundzie

Znamy dokładny czas zdarzenia: o godzinie 1.23 i 40 sekund szef nocnej zmiany czwartego bloku energetycznego Aleksander Akimow wydał polecenie „zagłuszenia", czyli wyłączenia reaktora jądrowego. Było to działanie rutynowe, podyktowane uzgodnionym wcześniej remontem turbin energetycznych. Równocześnie jednak, wykorzystując planowe obniżenie mocy, personel miał sprawdzić działanie awaryjnego systemu chłodzenia wodnego. Zgodnie z instrukcją operator Leonid Toptunow zdjął blokadę ochronną uniemożliwiającą przypadkowe wyłączenie reaktora i w pełni świadomie nacisnął odpowiedni przycisk. Był to impuls automatycznego uruchomienia 187 rdzeni grafitowych o siedmiometrowej długości, które opuszczone w stos atomowy miały zahamować cząsteczki atomowe, tzw. aktywnej strefy reaktora. Na tablicy kontrolnej po kolei zapalały się lampki obrazujące postęp operacji. Jak zeznał później Akimow, dostrzegł, że jeden ze wskaźników mocy reaktora najpierw wychylił się ostro w lewo, a potem powrócił na pole bezpieczne, co oznaczało, że wszystko jest w porządku. Po czym nie zdążył jeszcze odwrócić wzroku, bo od uruchomienia rdzeni upłynęły dokładnie 4 sekundy, gdy zaszło coś nieprawdopodobnego. O godz. 1.23 i 44 sek. reaktor wyszedł spod kontroli – nastąpił skokowy przyrost mocy i temperatury, na co zareagował system alarmowy. Rozległa się syrena, a na wszystkich pulpitach zapaliła się paleta wszelkich możliwych kontrolek ostrzegawczych. W tym samym momencie instalacja opuszczania rdzeni pokazała, że nadzwyczaj wysokie ciśnienie pary, w jaką pod wpływem ogromnej temperatury zamieniła się woda chłodząca reaktor, zatrzymało grafitowe wkłady na dwa metry przed aktywną strefą. Akimow zdążył jeszcze krzyknąć do Toptunowa, aby ten uruchomił ostateczne zabezpieczenie, tzw. awaryjne wygaszanie reaktora, i sam rzucił się ku odpowiedniemu przyciskowi, ale jego wciskanie nic już nie dało. Rdzenie nie drgnęły w dół nawet o milimetr, a co gorsza wciąż rosnące ciśnienie pary wodnej zaczęło je wypychać z powrotem do wyjściowego położenia.

O godz. 1.23 i 47 sek. nastąpił pierwszy wybuch przegrzanego reaktora wywołany niekontrolowanym wzrostem energii szybkich neutronów. Sekundę później usłyszano drugi wybuch oznaczający pęknięcie betonowej podstawy aktywnej strefy, które – o czym wówczas nie wiedziano – zapoczątkowało mechaniczną destrukcję całego reaktora. Równocześnie wybuchł pożar, a po kilku minutach ogień zniszczył halę 4 bloku i wyrzucił w powietrze radioaktywną zawartość, czyli ogromną większość z 200 ton materiału jądrowego. Strumień promieniotwórczych cząsteczek przemieszał się z dymem pożaru, parą wodną i fragmentami konstrukcji hali maszynowej, a wszystko razem na drodze fizycznej i chemicznej reakcji samoistnie przekształciło się w marzenie dzisiejszych terrorystów – tzw. brudną bombę atomową. Tak właśnie wojskowi eksperci nazywają urządzenie zawierające promieniotwórcze materiały, które zdetonowane klasyczną eksplozją jest zdolne skazić ogromny teren, zabijając wszystko to, co określa się życiem biologicznym, bez względu na lądowe, wodne lub powietrzne środowisko bytowania. O godz. 1.24 wszystko zamarło, a więc najbardziej niszczycielska, ale bynajmniej nie ostatnia faza niekontrolowanej reakcji łańcuchowej trwała krócej niż pół minuty. Może właśnie dlatego personel zdołał się ewakuować, poza śmiertelnie poparzonym operatorem i rannym elektromechanikiem przygniecionym fragmentem turbiny.

Do dziś nie wiadomo, co było przyczyną awarii. Pierwsze raporty specjalnej komisji państwowej ZSRR przypisały winę personelowi elektrowni, który, prowadząc test awaryjnego chłodzenia reaktora, odłączył zbyt wiele pomp wodnych, a tym samym zapoczątkował wzrost temperatury i powstanie ogromnego ciśnienia pary wodnej, które zablokowało rdzenie grafitowe. Natomiast analizy i symulacje przeprowadzone w XXI w. wykazały ogromne wady konstrukcyjne czarnobylskiego reaktora RBMK-1000, polegające na zbyt małej ilości zabezpieczeń oraz ich nieprawidłowym doborze. Pojedynczy badacze wskazują również na niestabilne podłoże tektoniczne elektrowni, które mogło wywołać lokalny wstrząs sejsmiczny destabilizujący pracę reaktora.

Exodus

Bezpośrednio po katastrofie nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji i radiacyjnego niebezpieczeństwa. Gdy kilka minut później na miejsce dotarła alarmowa sekcja straży pożarnej, dowodzący ocenił, że pali się wyłącznie zniszczona hala turbin, a reaktor jest bezpieczny. Mimo to przekazał umowny sygnał „Triewoga-3", oznaczający alarm trzeciego, czyli najwyższego stopnia, na który jako pierwsza zareagowała jednostka ratownicza z Prypeci – 40-tysięcznego miasta zamieszkałego przez personel elektrowni wraz z rodzinami. Być może do śmierci prypeckich ratowników nie doszłoby, gdyby w czwartym bloku działały dwa stacjonarne dozymetry (urządzenia służące do pomiaru radioaktywności), niestety, jeden zniszczył wybuch, a drugi zepsuł się wcześniej. Skutki okazały się tragiczne, ponieważ nieświadomi strażacy przystąpili do akcji ubrani w drelichowe mundury i maski przeciwgazowe, jednak te ostatnie szybko zdjęli z powodu ogromnej temperatury.

Pożar ugaszono relatywnie szybko, pomiędzy godziną 2.10 a 2.30. I wtedy nastąpił dramat, bo 19 ratowników zaczęło zdradzać objawy śmiertelnego napromieniowania. Na skórze wystąpiły silne poparzenia radiacyjne, a radioaktywny pył, jaki przedostał się do płuc, wywoływał krwawe wymioty i utratę przytomności. Tymczasem indolencja dyrekcji elektrowni była wprost niewyobrażalna, ponieważ objawy śmiertelnej choroby zostały wzięte za skutki upojenia alkoholowego. W efekcie lekceważenia z prypeckiej jednostki ocalał tylko dowódca major Leonid Tieliatnikow, który dożył genetycznego zabiegu komórkowego wykonanego w Wielkiej Brytanii. Reszta strażaków takiej pomocy nie doczekała i umarła w męczarniach. Przebieg ich choroby mogliśmy poznać dzięki medialnym relacjom ze śmierci eks-majora FSB Aleksandra Litwinienki, otrutego w 2006 r. przez rosyjskie służby specjalne radioaktywnym polonem.

Kolejni ratownicy Czarnobyla zostali napromieniowani 26 kwietnia wieczorem podczas walki z powtórnym pożarem, który spowodował kolejną emisję radioaktywną do atmosfery. Ponowny ogień był zarazem jednoznacznym sygnałem, że coś złego dzieje się z reaktorem, który ulega prawdopodobnie stopieniu w trwającej nieprzerwanie reakcji łańcuchowej. I dopiero ten fakt, który uniemożliwił dyrekcji elektrowni ukrywanie ogromu katastrofy, dał do myślenia moskiewskim decydentom. Jak się później okazało, pierwsza narada z udziałem Michaiła Gorbaczowa odbyła się 26 kwietnia rano, ale konstruktorzy reaktora twierdzili, że jego awaria jest niemożliwa nawet teoretycznie. Ocena zmieniła się diametralnie 27 kwietnia rano, gdy na miejsce dotarł wysłannik naukowy Gorbaczowa, profesor chemii Borys Liegasow. To on zaordynował natychmiast mieszankę tłucznia dolomitowego, ołowiu i grafitu, którą zrzucano ze śmigłowców, aby wygasić i odizolować reaktor. Na jego polecenie przybyli także donbascy górnicy, którzy na głębokości 30 metrów pod ziemią zaczęli budować wokół stosu atomowego betonową tamę. Przede wszystkim jednak Liegasow zażądał wojskowego rekonesansu radiacyjnego elektrowni i okolic. Wyniki zjeżyły włosy na głowie profesora, który podjął natychmiastową decyzję o ewakuacji pierwszej 10-kilometrowej strefy śmierci, w tym Prypeci. Tego dnia o godzinie 10 rano, a więc dopiero w 36 godzin po napromieniowaniu i skażeniu, miejska stacja radiowa nadała komunikat oznaczający dla mieszkańców jednoczesny ratunek i zarazem bezpowrotne wygnanie: „Obywatele! Wystąpiła konieczność czasowej ewakuacji. Zaleca się niezabieranie rzeczy osobistych poza niezbędnymi dokumentami. Zorganizowany wyjazd rozpocznie się o godz. 14, a powrót do domów przewidywany jest po trzech–czterech dniach".

W miarę postępu wojskowych badań radioaktywności strefa ewakuacji została rozszerzona najpierw do 20, a następnie do 30 km wokół elektrowni i objęła łącznie ok. 350 tys. osób. Z ludnością postępowano już mniej uprzejmie niż z mieszkańcami Prypeci. Wojskowe i milicyjne kolumny zabierały osoby z domów i w ulicznych łapankach, w tym, w co były akurat ubrane, bez możliwości połączenia rodzin oraz rzecz jasna siłą, aby uniemożliwić zabranie jakichkolwiek rzeczy. Wszystko było bowiem skażone i śmiertelnie niebezpieczne, a zatem domy i ich wyposażenie niszczono, zwierzęta wybijano i najczęściej palono. Taką samą metodą ewakuowano ludność ze stref największych opadów cząsteczek radioaktywnych, skierowanych wiatrem do innych rejonów Rosji, Białorusi i Ukrainy. Gdy mieszkańców ewakuowano, w odwrotną stronę z całego ZSRR jechały pułki obrony terytorialnej, rzucone do walki ze skutkami katastrofy. Szybko okazało się, że początkowa liczba 250 tys. żołnierzy to zbyt mało, co przyniosło rozkaz o cichej mobilizacji rezerwistów. Ponieważ kadrowa armia była zajęta obroną „przed imperialistami", karty powołania otrzymała poborowa kategoria C, głównie żonaci mężczyźni w średnim wieku, w tym ojcowie dwójki i więcej dzieci, którzy nie powinni trafić do tej akcji, ani w ogóle do sił zbrojnych. Z powodu deficytu demograficznego w europejskiej części ZSRR, wojsko sięgnęło także szczodrze po mieszkańców Kaukazu i Azji Środkowej. Ogółem mobilizacja objęła 650 tys. osób, z personelem medycznym i technicznym włącznie. I właśnie ten kontyngent został najbardziej poszkodowany, czyli napromieniowany. Powód był prosty: zmobilizowani otrzymali zadanie dezaktywacji (fizycznego i chemicznego oczyszczenia) samej elektrowni, gleby, dróg, rozbiórki budynków, a więc przebywali najdłużej w skażonej strefie. Brakowało odpowiedniego sprzętu, odzieży ochronnej, panował chaos organizacyjny, a żołnierze nie zostali dostatecznie przeszkoleni, co było wynikiem celowego ukrywania prawdy o zagrożeniu.

Oceniając mechanizm działania państwa, można śmiało powiedzieć, że w ZSRR powtórzył się czerwiec 1941 r., co prawda w mniejszej skali, za to w atomowej erze. Czerwone imperium, które przez całe międzywojnie przygotowywało się do konfliktu zbrojnego, w chwili ataku III Rzeszy okazało się kompletnie zaskoczone i bezradne. W kwietniu 1986 r., mimo 40 lat przygotowań do wojny jądrowej, państwo okazało się niezdolne do ochrony obywateli przed jej radioaktywnymi skutkami, identycznymi przecież z następstwami katastrofy czarnobylskiej. Tak bolesnej prawdy i ogromu odpowiedzialności nie wytrzymał Borys Liegasow, który sporządził pełny raport o jej skutkach, po czym popełnił samobójstwo dokładnie 26 kwietnia 1988 r., w drugą rocznicę dramatycznej katastrofy w Czarnobylu.

Tragiczne następstwa

Przede wszystkim o katastrofie czarnobylskiej nie można mówić w czasie przeszłym, bo jej skutki są odczuwalne dziś i pozostaną groźne w przyszłości. Jeśli mowa o ludzkich ofiarach, to bezpośrednio podczas katastrofy zginęły dwie osoby, a zgodnie z oficjalnymi danymi sowieckimi 134 ratowników przyjęło wysokie dozy radiacji, które doprowadziły do ich śmierci. Oficjalne dane rosyjskie szacują, że w wyniku chorób popromiennych, jakim uległo 60 tys. ratowników, zmarło ok. 5 tys. osób. Co innego mówi niezależny raport organizacji międzynarodowej „Lekarze przeciwko wojnie jądrowej", według którego śmiertelne straty wśród ratowników wyniosły, jak dotąd, co najmniej 10 tys. osób. Ponadto w wyniku opadu radioaktywnego nad ZSRR i Europą urodziło się 10 tys. niepełnosprawnych dzieci; odnotowano ponad 10 tys. przypadków białaczki i nowotworu gruczołu tarczycy.

Niestety, na tym nie koniec, ponieważ lekarze przewidują, że w kolejnych latach nastąpi co najmniej 50 tys. kolejnych przypadków chorób czarnobylskich. Można zapytać, co wspólnego z Czarnobylem mają zachorowania w Europie Środkowej i Północno-Zachodniej? Otóż bardzo dużo, bo jakkolwiek największy opad radioaktywny skaził 200 tys. kilometrów kwadratowych na styku Białorusi, Rosji i Ukrainy, to silne wiatry przeniosły radioaktywne cząsteczki również nad Północno-wschodnią Polskę, Litwę, Skandynawię, Danię, Niemcy, a nawet Francję, Wielką Brytanię i Islandię. Największe zagrożenie stanowił zabójczy „koktajl" cezu-137, jodu-131, strontu-90 i izotopów plutonu. Na szczęście, służby radiacyjne i meteorologiczne ówczesnej Europy działały sprawnie, ludzie zostali poddani terapii jodowej, a żywność oraz uprawy na skażonych terenach zostały zutylizowane. Zupełnie inaczej zareagowały władze ZSRR, które po katastrofie wydały lakoniczny i enigmatyczny komunikat bagatelizujący zagrożenie. Co więcej, działacze partyjni oraz zwykli obywatele Ukrainy i Białorusi, a więc republik, które najbardziej ucierpiały, otrzymali polecenie manifestacyjnego uczestnictwa w zbliżających się pochodach pierwszomajowych. A przecież poza 30-kilometrową strefą bezpośredniego skażenia radioaktywny pył bez przeszkód osiadał na ulicach Kijowa, Mińska i innych miast. Podsumowując, współczesne symulacje meteorologiczne dowiodły, że skażenie rozkłada się geograficznie i objętościowo pomiędzy ówczesnym obszarem ZSRR i Europą w proporcji 70 do 30 procent. Niestety, wszystko w czasie teraźniejszym, bo najbardziej promieniotwórcze i szkodliwe pierwiastki rozkładają się w okresie od 30 do nawet 80 lat, a zatem będą promieniowały śmiercią jeszcze długo.

Dla ZSRR chyba boleśniejsze od strat ludzkich okazały się skutki ekonomiczne. Koszty ewakuacji ludności, nowych mieszkań oraz miejsc pracy, dezaktywacja skażonych terenów, ich wyłączenie z użytku przemysłowego i rolnego, a na koniec budowa tzw. sarkofagu, czyli kopuły ochronnej nad i pod zniszczonym reaktorem, walnie przyczyniły się do upadku ekonomicznego ZSRR i pogłębienia kryzysu żywnościowego. Białoruś i Ukraina były przecież spichlerzami kraju. O wymiarze strat świadczy np. konieczność pozostawienia w Czarnobylu setek napromieniowanych maszyn, ciężarówek oraz śmigłowców. W strefie śmierci zdjęto 5 mln ton wierzchniej warstwy gleby, którą trzeba było odpowiednio zabezpieczyć i składować. Ponadto elektrownia czarnobylska dostarczała krajowi 10 proc. energii elektrycznej i choć po kilku tygodniach wznowiono pracę trzech pozostałych bloków, to ZSRR stanął w obliczu deficytu energetycznego. Pod wpływem katastrofy wstrzymano bowiem budowę 20 identycznych elektrowni w różnym stopniu zaawansowania. I wreszcie, imperium straciło swoje militarne oczy, tak bowiem można nazwać obiekt znany pod kryptonimem Czarnobyl-2. Była to „Duga Cięciwa", eksperymentalna wówczas stacja wczesnego ostrzegania radarowego przed atakiem amerykańskich rakiet balistycznych. Czarnobyl-2 był celowo położony niedaleko elektrowni, którą, prawdę mówiąc, wzniesiono na potrzeby obiektu wojskowego, bo jego potężne pola radarowe wymagały ciągłego zasilania 10 megawatami energii. Po awarii armia musiała opuścić Czarnobyl-2 i wybudować nową stację, a koszt budowy, który wynosił 7 miliardów ówczesnych rubli, dwukrotnie przewyższał sumę wydaną na elektrownię czarnobylską. Nic dziwnego, że podczas obecnej konfrontacji politycznej z Zachodem w Rosji nabiera popularności teoria spiskowa, która tłumaczy katastrofę czarnobylską amerykańskim atakiem przy użyciu broni sejsmicznej lub klimatycznej. Potężne urządzenia elektromagnetyczne USA miały wywołać tąpnięcie tektoniczne zlokalizowane dokładnie pod czwartym blokiem energetycznym.

Jednak największe były straty wizerunkowe. W tym kontekście nie będzie przesadą twierdzenie, że katastrofa czarnobylska, na równi ze skutkami wojny afgańskiej, zachwiała ostatecznie wiarą sowieckiego społeczeństwa w ideologię komunistyczną i skruszyła wewnętrzne bariery strachu przed władzą. Obywatele dostrzegli obłudę aparatu partyjnego, która kosztowała życie ich bliskich, ale także infrastrukturalną nędzę i opóźnienia technologiczne kraju wobec reszty świata. Wydarzenia czarnobylskie wywołały niebywały wzrost aktywności i świadomości obywatelskiej, a w konsekwencji oddolną samoorganizację społeczeństwa, które, poznając rozmiar katastrofy, chciało ofiarnie pomóc poszkodowanym. Właśnie m.in. wokół ekologii odradzała się antykomunistyczna opozycja narodowa Ukrainy, Białorusi i republik bałtyckich. Stąd był już tylko krok do całkowitego zrzucenia systemu totalitarnego i rozpadu imperium.

Dziś zagrożenie ekologiczne powodowane przez czwarty blok elektrowni czarnobylskiej zminimalizowano, głównie dzięki pomocy finansowej i technologicznej Zachodu. W zamian Ukraina wyłączyła z użytku także pozostałe bloki, zamykając elektrownię na cztery spusty. Rekultywacja skażonych obszarów trwa nadal, jest ogromnie kosztowna, jednak wiadomo, że ze skutkami tragedii mogą sobie poradzić tylko sama przyroda i czas. Zadaniem człowieka jest niedopuszczenie do podobnych dramatów. Czy jednak ludzkość wyciągnęła odpowiednie wnioski? Chyba nie, choć początkowo skutki katastrofy z 1986 r. odczuła cała światowa gałąź pokojowego wykorzystania atomu. Obawy przed czarnobylską recydywą są nadal najlepszą bronią ekologów i przeciwników energii jądrowej. Dość powiedzieć, że do 1999 r. na świecie nie wybudowano żadnej nowej elektrowni atomowej. Energetyka jądrowa ruszyła do przodu dopiero w XXI w., nie bacząc na powtórkę w japońskiej Fukushimie. Na przykład Rosja uważa elektrownie atomowe za jeden z najważniejszych produktów eksportowych i odnosi sukcesy, m.in. w Iranie i Turcji. Zapewnia także swoich kontrahentów, że oferowane obecnie reaktory są w pełni bezpieczne, a ich awaria nie jest możliwa nawet teoretycznie. Sama Rosja eksploatuje dziś 10 elektrowni atomowych, a w budowie znajduje się kolejnych osiem.

W związku z przypadającą dziś rocznicą katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu przypominamy tekst, który ukazał się w "Uważam Rze Historia" w kwietniu 2016 roku.

Trzy dekady temu, 26 kwietnia 1986 r. po godzinie pierwszej w nocy, miała miejsce największa katastrofa w dziejach światowej energetyki jądrowej. Na skutek niekontrolowanej reakcji łańcuchowej, jaka zaszła w reaktorze elektrowni czarnobylskiej, do atmosfery przedostało się radioaktywne paliwo, a skażenie miało siłę porównywalną z efektem wybuchu 50 bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę. O ile dobrze znamy chronologię tragicznych wydarzeń i ich skutki, to do dziś nie wiadomo dokładnie, co było przyczyną awarii, która w teorii nie miała prawa się wydarzyć.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Śledczy bada zbrodnię wojenną Wehrmachtu w Łaskarzewie
Historia
Niemcy oddają depozyty więźniów zatrzymanych w czasie powstania warszawskiego
Historia
Kto mordował Żydów w miejscowości Tuczyn
Historia
Polacy odnawiają zabytki za granicą. Nie tylko w Ukrainie
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Krzyż pański z wielkanocną datą