Alpejski szczyt w Kitzbühel miał w tym roku trzech bohaterów: zwycięzcę supergiganta Matthiasa Mayera, slalomu – Marcela Hirschera, oraz zjazdu – Dominika Parisa, ale to ten ostatni zapracował na największą sławę.
Streif to trasa legendarna, kto widział, ten wie, że to ponad 3,3 km ekstremalnych wyzwań. Od początku lat 30. odbywa się na niej zjazd, którego zwycięzca zdobywa na oczach wielu tysięcy widzów zasłużone uznanie. Wygrać w Kitz to dla niektórych więcej, niż zostać alpejskim mistrzem świata. Wygrać więcej niż raz, to przepustka do historii narciarstwa alpejskiego.
Dominik Paris, Włoch (choć bliższe prawdy jest określenie: południowy Tyrolczyk), w sobotę powtórzył sukces z 2013 roku, więc dołącza powoli do tych, których nazwiska w kronikach wyścigów z Koguciej Góry (Hahnenkamm Rennen) są pisane złotą czcionką: Karla Schranza, Franza Klammera, Pirmina Zurbriggena, Luca Alphanda, Franza Heinzera i Didiera Cuche'a. To było siódme zwycięstwo Parisa w Pucharze Świata, szóste w zjeździe, Tyrolczyk był także najlepszy w supergigancie w Kitz w 2015 roku.
Na mecie miał czas 1.55,01 min, do rekordu trasy Fritza Strobla sprzed 20 lat (1.51,58) dość daleko, ale prędkość na finiszowej prostej – 140,3 km/godz. – zrobiła wrażenie. Oprócz sławy Paris zarobił 74 tysiące euro, gdyż nagrody finansowe są adekwatne do poziomu cen w Kitzbühel – chyba najdroższym mieście w Austrii. Na zlodzonej trasie włoski narciarz wyprzedził, dość nieoczekiwanie, dwóch Francuzów: Valentina Girauda Moine'a i Johana Clareya.
Austriacy tym razem nie ucieszyli rodaków, najlepszy z nich był Mayer – mistrz olimpijski z Soczi zajął ósme miejsce. Na brawa od Arnolda Schwarzeneggera, Nikiego Laudy, Bernie Ecclestone'a i wielu znanych postaci sportu, polityki, biznesu i ekranu, goszczących w Kitzbühel z okazji prestiżowych zawodów, jednak zasłużył.