Minął rok od chwili, gdy Stoch wygrał pierwszy raz Turniej Czterech Skoczni. Te 12 miesięcy nie było tylko zwykłym czekaniem na wydanie drugie zwycięskiej księgi – znacznie poprawione.
Był to czas rosnącego podziwu dla dojrzałego talentu „prostego chłopaka ze wsi", jak z przekornym uśmiechem mówi niekiedy o sobie magister wychowania fizycznego Kamil Stoch. Wtedy, po 65. Turnieju Czterech Skoczni (TCS), wygrał jeszcze dwa razy konkursy Pucharu Świata w Wiśle, raz w Zakopanem, potem na Okurayamie w Sapporo i w norweskim Vikersund.
Zdobył drużynowe złoto podczas mistrzostw świata w Lahti. W marcowym finale w Planicy w konkursie drużynowym leciał aż 251,5 m i ustanowił piękny rekord Letalnicy, z którym za trzy miesiące z kawałkiem znów będą się mierzyć wszyscy najlepsi na zakończenie obecnej zimy ze skokami. Zabrał go Stefanowi Kraftowi.
Ten niezwykły lot w Planicy był ważny również dlatego, że pokazał ciągłą pasję Stocha, zwykle skrywaną za żartem albo bezpieczną formułką o czerpaniu radości ze skakania. W słoweńskiej krainie długich lotów Kamil powiedział kiedyś trenerowi, że warto harować cały rok, żeby przyjechać właśnie tam na ostatni weekend sezonu i oddać kilka skoków. O tym marzy. Poczuć prędkość, smak ryzyka, trafić z początkiem odbicia we właściwy czas, bez wahania. Bo chwila wątpliwości wystarczy, by wszystko zepsuć. Na decyzję jest jakieś 0,3 sekundy.
Odrobinę niepewności w minionym roku mieliśmy podczas letnich skoków Stocha na igielicie, kiedy to Dawid Kubacki nagle poczuł wielką moc, a mistrzowi Kamilowi trochę nawaliła regulacja odbicia. W dodatku trener wymyślił nowy sposób lądowania, który miał dobrze wyglądać i oszczędzać bolące niekiedy kolano mistrza.