Kamil Stoch: Rodzina, wiara i praca

Kamil Stoch powrócił. W wersji poprawionej, uśmiechniętej i zwycięskiej. Z banalnie prostym przepisem na sukces: rodzina, wiara i praca. (Przypominamy tekst z Plusa Minusa ze stycznia ubiegłego roku)

Aktualizacja: 07.01.2018 11:25 Publikacja: 07.01.2018 11:07

Kamil Stoch: Rodzina, wiara i praca

Foto: AFP

Ten filmik z archiwów TVP Sport obejrzały w serwisie YouTube już prawie 2 miliony osób. Rok 1999. Pucołowaty dzieciak na tle Wielkiej Krokwi. Uśmiecha się zawadiacko i śmiało mówi do kamery:

– Pierwszy raz zacząłem skakać na nartach cztery lata temu. Do treningów namówiła mnie pani Jadzia z Zębu, która założyła ten klub nasz – LKS Ząb. Bardzo się cieszę, że skoczyłem na tej skoczni 128 metrów i z mistrzostwa Polski młodzików, w Szczyrku.

Warto znać didaskalia: miał wtedy niespełna 12 lat, mierzył 138 cm, ważył 28 kg, czyli chucherko. Na Wielkiej Krokwi skakał jako przedskoczek finałowych zawodów Pucharu Świata w kombinacji norweskiej. Dziennikarze telewizyjni zainteresowali się rezolutnym chłopakiem, bo żaden z dorosłych uczestników międzynarodowych zawodów nie skoczył poza granicę 125 m, więc pojawił się temat.

Pani Jadzia to Jadwiga Staszel, kiedyś prezeska LKS Ząb, nauczycielka wychowania fizycznego z miejscowej podstawówki. Klub założyła z kilkorgiem rodziców w 1995 roku z biurem we własnym domu, by dać zajęcie takim trochę zbyt żwawym chłopcom jak Kamil. LKS Ząb przetrwał siedem lat. I tak długo, jak na możliwości założycieli. Warunki jak wszędzie: stare narty trzymane w stodole, jeden kask na całą grupę. Chłopcy poszli do LKS Poronin.

O pani Jadzi Kamil powiedział do kamery, żeby było jej miło, ale trzeba wiedzieć, że skoki trenował w Zębie pod okiem Zbigniewa Klimowskiego z Nowego Targu, kiedyś solidnego skoczka, po latach drugiego trenera polskiej kadry przy Łukaszu Kruczku.

Drugim autorytetem był trener senior – Mieczysław Marduła, jeszcze jeden „Dziadek" z Zakopanego. Trenował przed laty biegaczki narciarskie Władysławę i Józefę Majerczykówny, które startowały na igrzyskach w Sapporo (1972). Spojrzał na Kamila i orzekł, że z tej mąki będzie chleb. Pomagał za darmo.

W Poroninie trenerem przyszłego mistrza był Stanisław Trebunia-Tutka zwany Ujkiem, przy okazji miejscowy fachowiec od piłki nożnej, co czyniło go podwójnie cenionym.

Opowieść o Kamilowej wsi Ząb niemal zawsze zaczyna zdanie: najwyżej położona miejscowość w Polsce. Bardzo dokładni piszą, że domy mieszkalne są na wysokości od 910 do 1021 m n.p.m. Dla kariery skoczka narciarskiego taka wysokość żadnego znaczenia nie ma, strome stoki są potrzebne tylko po to, by było gdzie usypać grapę, czyli mały śnieżny próg.

Wieś Ząb (oficjalnie do 1965 roku Zubsuche) wyróżnia jeszcze wiekowe pochodzenie (data założenia – 1620), zdobny kościółek z lat 20. XX wieku, stylowy cmentarz z limbami oraz, w pogodne dni, zapierający dech widok na Tatry.

Dla świata sztuki liczą się miejscowe hafty oraz fakt, że mieszkał we wsi kompozytor Henryk Mikołaj Górecki; dla świata sportu, że urodzili się tu Józef Łuszczek od biegów, Stanisław Bobak od skoków i Stanisław Ustupski od dwuboju klasycznego.

Trójka dzieci

Stochów w okolicy jest wielu od dawna. Wójt Poronina, mgr Bronisław Stoch (imię i nazwisko jak ojciec Kamila), również mieszka w Zębie. Według obu Bronisławów ich przodkowie pojawili się w okolicy mniej więcej wtedy, gdy powstawała wieś, przyszli z pogranicza z Orawą. Kiedyś musieli nazywać się Stock (to po niemiecku laska lub pasterski kij), co wskazuje na dawne zajęcie.

Przodek rodu Kamila miał na imię Kasper, więc w rodzinie obowiązuje przydomek Kaspercoki. Kamil Wiktor Stoch Kaspercok – tak należałoby przedstawić mistrza skoków, by oddać historyczne i formalne zaszłości. Są nawet rodzinne opowieści, że kiedyś do Kaspercoków należała Kasprowa Dolina z Kasprowym Wierchem włącznie, ale papierów na to nie ma.

Pasja chłopca

Dziadek Kamila, Franciszek Stoch, ma swą szczególną legendę, bo w czasie II wojny światowej uciekł z karnego obozu pracy w Krakowie-Płaszowie i po ucieczce zarabiał na byt rodziny przemytem przez czeską granicę. Zostało zatem ustalone, że skoczek ma odwagę i energię po dziadku Franku.

Pasterstwo w bliskiej rodzinie Kamila nie przetrwało. Tata jest psychologiem – pracuje jako biegły sądowy w sprawach rodzinnych, opiekuńczych i karnych, w szpitalnej poradni wyciąga ludzi z depresji. Mama (też ze Stochów, ale innych), z wykształcenia pedagog, jest sekretarzem w komisji do spraw rozwiązywania problemów alkoholowych w Urzędzie Miasta w Zakopanem.

Model wychowawczy państwa Stochów opierał się na łagodności i zrozumieniu potrzeb dzieci. Podziałał, choć tak naprawdę łatwo nie było. Pani Krystyna musiała najpierw godzić się z faktem, że czteroletni syn na widok nart, nieważne jakich, miał dziecięce przypływy adrenaliny. Biegał, budował progi, skakał. W domu z foteli i krzeseł także.

Pasja chłopca była oczywista, więc w takich chwilach rodzice mają trudny wybór. Ryzyko widać gołym okiem, ale zabronić – niemal niemożliwe. Jak pozwolili, to z konsekwencjami. Z początku trzeba było oddawać oszczędności do klubu w Zębie, dokładać do sprzętu i wyjazdów. Zaakceptować strach o dziecko, treningi łączone z nauką i dojazdami. Widzieć Kamila usypiającego wieczorem przy stole i mocno przestraszonego tylko tym, że mama może zakazać skoków, gdy zobaczy, że się poharatał.

Pan Bronisław nie wykorzystywał przesadnie wiedzy fachowej, by kierować poczynaniami syna – on wyciągał ludzi z ciemnych zaułków psychiki, w sporcie chodzi o wypchnięcie na szczyt.

Jeśli już, to dyskretnie hamował dziecięcy pęd do sukcesów i rekordów. Przypominał, że zwycięstwa i porażki to w sporcie całość, że za drogę na podium zawsze się płaci sporą cenę. Że zbyt duże oczekiwania stanowią ciężar, czasem przygniatający do zeskoku. I pozwalał synowi wykrzyczeć się i wypłakać, jeśli była taka potrzeba. W młodości była dość często.

 

 

Ciepło i wsparcie

W domu o skokach nie rozmawiało się wiele, rodzice słyszeli tyle, ile Kamil chciał powiedzieć. Od siebie dawali akceptację, ciepło i bezwarunkowe wsparcie. Zaraz po porażce – SMS, że będzie lepiej, bo wsparcie kryzysowe to jednak rodzicielski nakaz. Kiedy syn poszedł do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, rytm był stały: pobudka, trening, szkoła, trening, powrót, kolacja, lekcje. Czasem wyjazd na zawody.

W filmie z 1999 roku mały Kamil mówi: – Miesiąc temu około godziny szóstej wieczorem trener do mnie zadzwonił, że na dwunastą pojedziemy na trening na Krokwię, pierwszy raz. No i nie spałem przez to całą noc, bo chciałem skoczyć i widziałem to przed oczami... Wyjechałem na górę. Czułem lekki strach, no i zapiąłem narty, wsiadłem na belkę, puściłem się i pojechałem. Na progu już zapomniałem o tremie, o wszystkim, i skoczyłem, 112 metrów. Bardzo się cieszyłem, wyjechałem drugi raz, no i 120 metrów. Oddałem na tej skoczni 20 skoków, najdłuższy 128 metrów, o którym przedtem powiedziałem.

Sukcesy przychodziły, ale w rytmie zmiennym. Pierwszym, dość poważnym, był tytuł mistrza świata młodzików z lipca 1999 roku zdobyty w Garmisch-Partenkirchen. Czasy były takie, że wzorem dla Kamila musieli być Andreas Goldberger i Kazuyoshi Funaki. Adam Małysz nie, gdyż wtedy skoczek z Wisły rozważał, czy zostać dekarzem czy sportowcem – skacząc na nartach, nie miał za co utrzymać żony i malutkiej córki.

Wczesna kariera Kamila Stocha przebiegała według ojcowskiej recepty – robił, co lubił, trenował, uczył się, realizował pasję, czynił postępy, na tyle duże, by nie zniknąć z oczu trenerom kadry. I trochę rósł, co koordynacji na progu nie pomagało.

Kamil Stoch zgodnie ze swą postawą po prostu robił swoje, by wrócić. Aktywne przetrwanie – to było hasło jego pracy. Pomoc dostał jak zawsze – od rodziny, nowego trenera, lekarzy, terapeutów i żony.

Lista wdzięczności w Bischofshofen była długa, pani Ewa Bilan-Stoch znalazła się na samej górze.

Przyjechała w marcu 2006 roku na finał sezonu do Planicy, miała w ręku aparat fotograficzny i debiutancką chęć zrobienia fotoreportażu ze skoków. Zaczęli rozmawiać, spacerować po Kranjskiej Gorze. Kliknęło. Trzy lata później Kamil się oświadczył, też w tym słoweńskim ośrodku.

Odkryli, że chodzili do tej samej Szkoły Mistrzostwa Sportowego, tylko Ewa dwie klasy wyżej. Trenowała sporty walki: judo i ju-jitsu. Kamil ją pamiętał, ona jego nie bardzo. Po szkole pani Ewa studiowała wychowanie obronne na uczelni pedagogicznej, pozostała także przy fotografii artystycznej. Ślub wzięli w 2010 roku w ładnym kościele Ojców Paulinów na Bachledówce we wsi Czerwienne.

Piękny ciąg dalszy, który kilka dni temu widzieliśmy podczas 65. Turnieju Czterech Skoczni, zrobił wrażenie z wielu powodów: bo 16 lat po Małyszu, bo w radosnym stylu z Soczi, ale i z upadkiem po drodze. Ważne było również tło, czyli dwa nieudane sezony poolimpijskie, walka z kontuzjami, operacja kolana, zmiana trenera kadry z Łukasza Kruczka na Stefana Horngachera. Kibicowskie obawy, że z wielkiego skakania już nic nie będzie.

Potem obudziła się nadzieja, którą wsparły letnie sukcesy Macieja Kota, a także Piotra Żyły i innych. Zaczęła się trochę nieoczekiwana dyskusja, kto będzie liderem w zimie.

Kibice zapewne będą porównywać ich zawsze, choć są zupełnie inni, dojrzewali w różnych okresach, środowiskach i okolicznościach. Tym, co Kamil Stoch na pewno zawdzięcza Adamowi Małyszowi, jest wysokość kontraktów sponsorskich i zainteresowanie mediów. Także obozy szkoleniowe, transport, pozyskanie wsparcia technologicznego na poziomie Austriaków i Niemców oraz zatrudnienie dobrego zagranicznego fachowca to nie jest problem w czasach po Małyszu. Na skokach można dziś zbudować godne i dostatnie życie, choć to dotyczy tylko elity, nie wszystkich odważnych chłopaków z podhalańskich i beskidzkich klubów.

W 2001 roku debiutant Stoch w mistrzostwach świata juniorów zajął 41. miejsce. Debiut w Pucharze Świata również był mało okazały: 105,5 m i 49. pozycja na Wielkiej Krokwi w 2004 roku. Wśród rówieśników byli wtedy silniejsi: Stefan Hula, Piotr Żyła, także Mateusz Rutkowski – mistrz świata juniorów z 2004 roku, który jednak za szybko polubił góralską herbatę z prądem.

Igrzyska w Turynie (2006) i Vancouver (2010) też przełomu nie przyniosły. Przyszedł on dopiero zimą 2011 roku. Puchar Świata w Zakopanem, Klingenthal i Planicy: trzy zwycięstwa, potem dziesiąte miejsce w klasyfikacji końcowej.

Żegnamy Małysza, witamy Stocha – wolały media, trochę z musu, bo wtedy zastąpić mistrza z Wisły wielu wydawało się niemożliwe, choć Adam czapkował Kamilowi po ostatnim konkursie na Velikance w Planicy.

Rok później Stoch kończy sezon jako trzeci skoczek PŚ i zostaje mistrzem świata na dużej skoczni w Pragelato. W roku 2014 następuje wielka olimpijska kumulacja – Soczi, a właściwie Krasna Polana i obiekt Ruskie Gorki. Dwa konkursy, dwa zwycięstwa w kasku z biało-czerwoną szachownicą. O zgodę na jej noszenie skoczek poprosił na piśmie ministra obrony narodowej.

„Niniejszą prośbę uzasadniam wysokim prestiżem imprezy sportowej. Ponadto mając zaszczyt po raz trzeci reprezentować nasz Kraj na Igrzyskach Olimpijskich, głęboko wierzę, iż symbol Polskiego Lotnictwa Wojskowego będzie dla mnie bardzo szczęśliwy" – napisał. Szachownica była tak widoczna, że trzeba było zaprzeczać, iż to nie jest „hołd złożony poległym w Smoleńsku".

Przypominano potem tysiące razy ostatnie zdanie małego Kamila z filmiku spod Krokwi: – Chciałbym wystartować na olimpiadzie, zdobyć złoty medal. Jak na razie to ja mam jeszcze czas. Może za jakieś pięć–sześć lat wystartuję, jak będę dobrze skakał.

Zapisano setki stron o tym, że za wyzwoleniem mocy Stocha stało wyjście z długiego Małyszowego cienia, że okoliczności, w jakich pracowała wcześniej reprezentacja: Adam na osobnych prawach, reszta jakby w kadrze bis, krępowały wszystkich młodszych, że autorytet trenerski Łukasza Kruczka też cierpiał. Kamil nigdy tak tego nie ujmował, chociaż twardo powtarzał od lat: jestem pierwszym Stochem, nie drugim Małyszem.

 

 

 

 

 

 

 

Sukcesy przychodziły, ale w rytmie zmiennym. Pierwszym, dość poważnym, był tytuł mistrza świata młodzików z lipca 1999 roku zdobyty w Garmisch-Partenkirchen. Czasy były takie, że wzorem dla Kamila musieli być Andreas Goldberger i Kazuyoshi Funaki. Adam Małysz nie, gdyż wtedy skoczek z Wisły rozważał, czy zostać dekarzem czy sportowcem – skacząc na nartach, nie miał za co utrzymać żony i malutkiej córki.

Wczesna kariera Kamila Stocha przebiegała według ojcowskiej recepty – robił, co lubił, trenował, uczył się, realizował pasję, czynił postępy, na tyle duże, by nie zniknąć z oczu trenerom kadry. I trochę rósł, co koordynacji na progu nie pomagało.

Kot Figaro

Nie jest i nigdy nie było łatwo namówić Kamila Stocha na osobiste zwierzenia, nietrudno dostrzec, że dojrzałość dała mu także skuteczne metody obrony przed dociekliwością dziennikarzy, ale o żonie mówi tak, że miło słuchać. O miłości i przyjaźni widocznej we wspólnych działaniach.

Pani Ewa, niedoszła żołnierka (miała kiedyś plany służby w wojsku), ma chyba poziom energetyczny zbliżony do mężowskiego, w każdym razie zapewniła mu dodatkowe zajęcia, na które zapewne sam by nie wpadł.

Przede wszystkim została jego menedżerką, założyła z bratem Adamem Eve-nement, firmę, która jest agencją marketingową (oprócz Kamila są w niej Mariusz Wlazły, Stefan Hula, Dawid Kubacki i Klemens Murańka), prowadzi sklep z odzieżą sportową sprzedawaną pod marką „Kamiland by Kamil Stoch" i zakopiański klub sportowy dla dzieciaków.

Artystyczna dusza każe pani Ewie wyjeżdżać z Kamilem do Opery Wiedeńskiej, chodzić z mężem do krakowskiego Teatru im. Słowackiego, nazywać kota Figaro i robić portrety, także nagie sesje fotograficzne, skoczkom Eve-nementu. Jest partnerką, jak twierdzi mąż, na długie spacery, wieczór przy kominku, przejażdżkę sponsorskim mercedesem AMG, spotkanie przy piwie z kolegami, ale też na podróż poślubną do Tanzanii na zaproszenie kardynała Polycarpa Pengo (przewodniczącego Konferencji Biskupów Afryki i Madagaskaru) lub na wizytę u Polonusów w USA.

Pani Ewa jest motorem wielu akcji wizerunkowych, ale z nimi nie przesadza, bo największą siłą Kamila Stocha pozostaje wciąż szczerość, schowana za poczuciem humoru powściągliwość i skromność. Mistrz wciąż jest sobą, kiedy odbiera złotego orła w Bischofshofen, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, statuetkę telewizyjnego Wiktora, honorowe członkostwo Związku Podhalan w Ameryce Północnej lub plebiscytowy tytuł najlepszego sportowca kraju.

Żona musi wiedzieć więcej, zatem wierzmy jej, gdy na stronie internetowej pisze: „Zajęło to trochę czasu, ale w życiu Kamila wszystko co wyczekane smakuje jeszcze lepiej. Kamil działa w swój określony sposób; najpierw delikatnie stawia pierwszy krok, analizuje wydarzenia, nabiera pewności, by w końcu rozwinąć skrzydła i zabrać Cię w podróż pełną niezapomnianych emocji".

 

 

 

 

Ten filmik z archiwów TVP Sport obejrzały w serwisie YouTube już prawie 2 miliony osób. Rok 1999. Pucołowaty dzieciak na tle Wielkiej Krokwi. Uśmiecha się zawadiacko i śmiało mówi do kamery:

– Pierwszy raz zacząłem skakać na nartach cztery lata temu. Do treningów namówiła mnie pani Jadzia z Zębu, która założyła ten klub nasz – LKS Ząb. Bardzo się cieszę, że skoczyłem na tej skoczni 128 metrów i z mistrzostwa Polski młodzików, w Szczyrku.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
kolarstwo
Katarzyna Niewiadoma wygrywa Strzałę Walońską. Polki znaczą coraz więcej
Inne sporty
Paryż 2024. Tomasz Majewski: Sytuacja w Strefie Gazy zagrożeniem dla igrzysk. Próba antydronowa się nie udała
Inne sporty
Przygotowania Polski do igrzysk w Paryżu. Cztery duże szanse na złoto
Inne sporty
Kłopoty z finansowaniem żużla. Państwowa licytacja o Zmarzlika
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Inne sporty
Kolejne sukcesy pilotów. Aeroklub Polski czeka na historyczny rok