– Przez wiele kilometrów jechaliśmy dziś po krótkich, niskich wydmach. W zasadzie piaszczystych, ale twardych falach, na których czuć było mocne dobicia. Nie mogłem rozwijać tam dużych prędkości, bo kolano znów mocno dało o sobie znać, a ileż można przyjmować leków przeciwbólowych? Trzeba było po prostu zacisnąć zęby – opowiadał Rafał Sonik za metą.
Na blisko 350 km odcinku specjalnym najszybszy był Peruwiańczyk Alexis Hernandez. Tuż za nim przyjechał Kees Koolen, a nieco dalej Ignacio Casale. – Nie byłem w stanie utrzymać ich tempa. Zwłaszcza holenderska konstrukcja - Barren Racer, pokazała dziś swoją moc. Dlatego na mecie byłem mile zaskoczony niewielką stratą, pomimo znacznych trudności – przyznał zwycięzca Dakaru.
Sonik, choć walczy o kolejny Puchar Świata, nie zapomina na trasie o zasadach fair-play. W środę pomógł rywalowi, który w klasyfikacji generalnej cyklu traci do niego tylko jeden punkt. – Na neutralizacji dałem jedno koło Hernandezowi. Złapał kapcia w pierwszej części oesu, a jego zespół techniczny nie miał zapasu. Bez tego nie wykręciłby dziś najlepszego wyniku – mówi krakowianin.
Polski kierowca znów musiał zmagać się ze sprzętem. Z powodu awarii metromierza (urządzenia przeliczającego prędkość na dystans) zbyt szybko wjechał w strefę ograniczenia prędkości (aparatura informowała go, że ta strefa zaczyna się 800 m dalej).
– Sędziowie doliczyli mi 50 minut kary, które na tym etapie zmagań, czynią szanse na zwycięstwo mocno iluzorycznymi. Mimo to cieszę się, że w ogóle dojechałem do mety. Taka usterka jest niezwykle poważna. Przekłamuje to, co widzimy w roadbooku i nie informuje o niebezpieczeństwach na trasie. A jak łatwo się domyślić, może to doprowadzić do tragedii. Na szczęście mechanicy poradzili sobie z usterką – tłumaczy Sonik.