Relacja z Rio de Janeiro
Igrzyska pożegnał długi zimowy deszcz. Lało i tak potężnie wiało w niedzielę, że niedojrzałe kokosy spadały z palm przy nadmorskiej Avenida Lucio Costa. Padało też w poniedziałek, gdy zaczęło się wielkie wyjeżdżanie, sprzątanie oraz, gdzieniegdzie, dopasowywanie miasta do igrzysk paraolimpijskich, o których w ferworze ostatnich zawodów zupełnie zapomniano.
Pierwszy zniknął z Copacabany tymczasowy stadion siatkówki plażowej – wedle wielu osób najbardziej zaczarowany obiekt XXXI olimpiady. Taka właśnie w obietnicach i marzeniach miała być ta sportowa fiesta: lekka, bezpretensjonalna, kolorowa, roziskrzona wieczornymi światłami miasta, z plażą i szumiącym oceanem na wyciągnięcie ręki, z głośną muzyką w uszach, w nastroju, który pozwalałby na chwilę zapomnieć o wszystkim innym.
Nocne mecze siatkówki plażowej miały tę magię, może dlatego, że Copacabanę trudno ogrodzić wielokilometrowym pasmem siatek i tylko tam igrzyska dotykały miasta tak, że sport był naprawdę blisko Rio.
Śmieszny komar
Trochę tej atmosfery przynosiły jeszcze zawody wioślarskie i kajakowe na wodach Lagoa Rodrigo de Freitas, bo tam Chrystus Odkupiciel czuwał z dalekiej góry nad rywalizacją, choć, prawdę powiedziawszy, patrzył w nieco inną stronę, a czasami widok przesłaniały mu chmury.